„Cztery i pół kobiety” – recenzja spektaklu

Recenzja spektaklu „Cztery i pół kobiety” w Teatrze ToTu we Wrocławiu.
Cztery kobiety i wspomnienie o piątej? Cztery kobiety i jeden mężczyzna? Zdecyduj sam.

Agencja artystyczna ToTu – miejsce położone na końcu świata, zwłaszcza gdy mieszka się po drugiej stronie Wrocławia. Aplikacje ułatwiające dojazd podpowiadają, w co wsiąść, jak długo jechać i gdzie wysiąść. Potem jeszcze parę kroków, zahaczenie jednego lub dwóch przechodniów, i oto jesteśmy na miejscu. Wśród większych i bardziej rzucających się w oczy budynków stoi niski i niepozorny, przyozdobiony kolorowymi balonami teatr. Można w nim wynająć przestrzeń do realizacji różnorodnych akcji kulturalnych, ale tym razem – i przez kolejne trzy niedziele czerwca – będzie to tylko i aż teatr.

Sztuką, jaką w okresie 11-26.06 wystawia teatr ToTu, są „Cztery i pół kobiety” w reżyserii Anny Kryściak. Spektakl został opracowany na podstawie sztuki Macieja Kowalewskiego „Miss Hiv”, a wystąpiła w nim piątka aktorów: Pola Piekarska jako Julia, Izabela Gawlas jako Irina, Justyna Zalewska jako Klara, Ada Lisewska jako Urszula i rodzynek Jacek Kupczak jako Rafał – ups! – Rafael. Czas trwania sztuki został oszacowany na półtorej godziny i tyle właśnie wyniósł.

Do nieznanego mi dotychczas teatru przybyłam dwadzieścia minut przed czasem. Powitała mnie dość duża, ale przygotowana na kameralny występ sala. Było ciemno, tajemniczo i magicznie. Na scenie znajdowały się cztery stoliki z lustrami i dwa stojaki z ubraniami – minimalizm w dobrym guście, za scenografię piątka dla Jacka Kupczaka. Grała głośna i znajoma muzyka, z głośników płynęła między innymi twórczość Robina Schulza: „Prayer In C”, „Sun Goes Down”, „Headlights”, ale usłyszałam też „Habits” Tove Lo i „Faded” Alana Walkera. Utwory te połączono z kolorowymi i masującymi scenę światłami oraz stroboskopem. Nie były to atrakcje dla osób chorych na epilepsję, ale mnie pozwoliły zatopić się w magicznym nastroju. Skądinąd w ogłoszeniu o spektaklu teatr ostrzegał, że zostanie użyty stroboskop.

Sama sztuka zrobiła na mnie równie pozytywne wrażenie, co przestrzeń, scenografia i muzyka. Po paru minutach zorientowałam się, że aktorzy nie są profesjonalistami, ale miało to swój urok. Byli szczerzy w inny, cenny – ludzki sposób. Choć na scenie pierwszoplanową postacią, pod względem ekspansywności i liczby kwestii mówionych, była Izabela Gawlas, teatralna Irina, moje serce skradła Pola Piekarska, czyli Julia (zaraz po niej Justyna Zalewska w roli Klary). Doskonale wczuła się w graną postać, dzięki czemu czułam płynącą ze sceny prawdę. I przekaz, bo przecież „Cztery i pół kobiety” to nie tylko ładna wizualnie rozrywka, ale także poważny temat, o którym powinno się mówić.

Nie obyło się bez pomyłek, zwłaszcza w wykonaniu Jacka Kupczaka, ale wszystko jest do poprawienia. Z teatru wyszłam z wnioskiem, że taka sztuka mi odpowiada – bezpretensjonalna, poruszająca serce, grająca na emocjach, słodko-gorzka, a dodatkowo skierowana do małego grona osób. Kameralność przedstawienia bowiem zdecydowanie pozytywnie wpłynęła na jego odbiór. Opuszczając salę, uznałam, że wolę przychodzić do ToTu, niż pojawiać się w Teatrze Współczesnym, gdzie w ciągu ostatnich lat miałam nieprzyjemność trafiać na niemal same takie sztuki, których wartość mierzyło się liczbą nagich osób biegających po scenie. Co zaś tyczy się tytułu obejrzanego spektaklu... cóż. Sztuka chyba zezwala na własne interpretacje, prawda? Dla mnie owo „pół kobiety” było wspomnieniem po siostrze Urszuli, a dla mojej towarzyszki chodzącym w szpilkach Rafaelem. Jak zinterpretujecie tytuł wy? Pójdźcie i sprawdźcie – naprawdę warto.

Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat