Oczywiście od każdej zasady są wyjątki, ale nie oszukujmy się – większość kobiet traktuje komiksy i zrealizowane na ich podstawie filmy jak niegroźne fascynacje naszych (pozostających w pewnych kwestiach wiecznymi dziećmi) mężczyzn. Na propozycje obejrzenia kolejnego filmu o Kapitanie Ameryka czy Punisherze reagujemy więc zwykle pobłażliwym spojrzeniem i propozycją, by nasz luby do kina wybrał się z kolegami. W przypadku „Doktora Strange’a” postanowiłam zrobić jednak wyjątek – nie ukrywam, że głównie z powodu grającego w nim główną rolę Benedicta Cumberbatcha. I – trochę ku własnemu zdziwieniu – nie żałuję ani jednej minuty, jaką na ten film poświęciłam.
Historia, opowiadana w filmie, z pozoru może brzmieć… cóż, sami oceńcie: światowej sławy neurochirurg na skutek wypadku samochodowego traci pełną sprawność w dłoniach i nie może operować. Zdruzgotany tym faktem, postanawia chwycić się ostatniej nadziei na wyzdrowienie i udaje się do Nepalu w celu wypróbowania tamtejszych metod leczenia. W ten sposób trafia do grupy czarodziejów, wraz z którymi pod wodzą niejakiej Starożytnej ostatecznie ratuje świat przed zagładą ze strony groźnego potwora z innego wymiaru, Dormammu.
Brzmi jak bajka dla dużych chłopców? Trochę tak, ale mimo to film ogląda się z dużą przyjemnością. Główną przyczyną jest fakt, że twórcy podeszli do tematu trochę z przymrużeniem oka i zaserwowali nam sporą dawkę dobrego, inteligentnego humoru. Bohaterowie są więc nieco sarkastyczni, złośliwi i sami trochę drwią z historii, w której odgrywają główne role. Dzięki temu także widz czuje, że film jest dla niego przede wszystkim zabawą. Niewątpliwie istotną rolę w takim zbudowaniu klimatu odgrywają odtwórcy głównych ról – zwłaszcza wspomniany już Benedict Cumberbatch (którego Doktor Strange – zwłaszcza w pierwszych scenach filmu – niebezpiecznie przypomina najbardziej chyba znaną kreację aktora, czyli Sherlocka Holmesa, ale szybko się rozkręca i zmienia w zupełnie innego bohatera), Tilda Swinton jako Starożytna czy Benedict Wong, grający… Wonga.
Nie będąc więc wielką fanką gatunku, „Doktora Strange’a” mogę polecić z czystym sumieniem. Prawdopodobnie najwięksi fani Marvela znajdą w filmie kwestie, które ich nie satysfakcjonują, ale biorąc pod uwagę, że tego typu filmy powinny w mojej opinii być głównie źródłem rozrywki – ten spełnia swoją rolę w stu procentach. Jedyna kwestia, do której mogłabym się przyczepić, dotyczy nie tyle samego filmu, co wydania DVD – które ogranicza się do samej tylko płyty. Z dużą przyjemnością przeczytałabym dodatkowe informacje (np. w formie dołączonej książeczki), dotyczące np. historii powstawania filmu, jego pierwowzoru czy wydawnictw Marvela w ogólności. Jednak nawet pomimo tego braku zdecydowanie polecam „Doktora Strange’a” na przyjemny, męsko-damski seans filmowy, w którym każdy znajdzie coś dla siebie.
Katarzyna Czupajło
(katarzyna.czupajlo@dlalejdis.pl)