Tytułowy Szaweł to węgierski Żyd, więzień obozu koncentracyjnego i członek Sonderkommando – grupy stworzonej z więźniów, mających za zadanie pomagać Niemcom w realizacji dzieła zagłady. Członkowie Sonderkommando wiedzą, że ich czas jest policzony – jako świadkowie zbrodni, popełnianych w obozach, po kilku miesiącach pracy muszą zostać pozbawieni życia. Głównego bohatera poznajemy właśnie wówczas, gdy zbliża się termin likwidacji jego komanda, a mający tego świadomość więźniowie wchodzący w jego skład postanawiają wzniecić bunt i uciec z obozu. Tymczasem Szaweł w jednej z ofiar z komory gazowej rozpoznaje swojego syna. Mężczyzna postanawia nie dopuścić do spalenia ciała chłopca w piecu krematoryjnym i zorganizować mu religijny, żydowski pogrzeb. W tym celu potrzebuje jednak rabina – próbuje więc za wszelką cenę znaleźć go wśród więźniów, nawet za cenę poświęcenia planu ucieczki, stworzonego przez innych więźniów.
Tym, co wyróżnia „Syna Szawła” spośród innych filmów o podobnej tematyce, nie jest jednak fabuła, ale przede wszystkich sposób realizacji. Praktycznie przez cały seans obserwujemy świat z puntu widzenia głównego bohatera – kamera porusza się razem z nim i pokazuje jedynie to, co on sam widzi. Zdjęcia stają się przez to „ciasne” i nieco ksenofobiczne, ale też bardziej realistyczne. Okrucieństwo Holokaustu nie jest pokazane wprost – widz słyszy strzały, krzyki i płacz, ale widzi tylko wąskie sceny, toczące się w tle i niejako mijane przez głównego bohatera. Dodatkowo w filmie brak jest jakiejkolwiek muzyki. W związku z tym są tacy, którzy zarzucają filmowi László Nemesa brak emocji. Wydaje się jednak, że jest to zabieg jak najbardziej celowy, świadomy i – wbrew krytyce – trafny. „Syn Szawła” nie jest hollywoodzką produkcją, wyciskającą z widza strumienie łez, natomiast pokazuje obozowy świat takim, jakim (zapewne) rzeczywiście był – człowiek skoncentrowany był na przetrwaniu, a ludzkie tragedie w pewnym momencie stawały się codziennością. Szaweł nie rozpacza i nie emocjonuje się tym, co się wokół niego dzieje – koncentruje się na działaniu, które można wręcz określić jako mechaniczne. To właśnie ten brak emocji jest chyba najbardziej poruszający.
Nie jest to film, który będzie odpowiadał wszystkim. Z pewnością jednak warto go obejrzeć – nie tylko dlatego, że zdobył Oscara, Złoty Glob i Grand Prix na Festiwalu w Cannes. Także po to, żeby przekonać się, że nawet w kinematografii zdarza się, że mniej znaczy więcej.
Katarzyna Czupajło
(katarzyna.czupajlo@dlalejdis.pl)