Pierwsza część cyklu Małgorzaty Wardy – „Dziewczyna z gór. Tropy” – swoim intrygującym zakończeniem zostawiła mnie z ogromnym niedosytem i najzwyklejszą w świecie ciekawością. Nie mogłam się doczekać momentu, w którym zacznę czytać kontynuację tej historii. Po raz kolejny chciałam zanurzyć się w bieszczadzkich krajobrazach i jeszcze raz przeżyć te wszystkie emocje, które towarzyszyły mi przy czytaniu tomu pierwszego. Czy tak się stało?
Autorka przypomina swoim czytelnikom o porwaniu jedenastoletniej Nadii – o jej uprowadzeniu, życiu w leśnej głuszy i o powrocie po 14 latach do rodzinnego domu, o ile miejsce, w którym mieszka jej matka może nazwać domem. No właśnie – gdzie tak naprawdę znajduje się dom Nadii? Czy to chata w Bieszczadach, w której spędziła połowę swojego życia z porywaczem Jakubem, czy dom w mieście, w którym czekają na nią matka i ojczym?
Gdy Nadia wraca do swojego rodzinnego miasta nie wszystko układa się tak jak powinno. Dziewczyna od czasu porwania bardzo się zmieniła – nie jest już tą samą osobą, na którą wszyscy czekali. Co więcej, bohaterka nie może odnaleźć się w pełnym zgiełku mieście, gdzie każdy głośniejszy dźwięk staje się nieznośną torturą, a pęd i szybkość życia przyprawiają o zawrót głowy. Jasne staje się również, że Nadia miała możliwość wcześniejszego skontaktowania się ze swoją rodziną, a jednak tego nie zrobiła. Dlaczego? Kim jest tajemniczy Jakub? Czy Nadia była ofiarą, czy świadomie wybrała życie z porywaczem? W międzyczasie śledztwo zostaje wznowione, które policja uważa za priorytetowe i zaczynają się poszukiwania Jakuba. Czy uda się go odnaleźć? Czy sprawa będzie miała swój szczęśliwy finał?
Druga część „Dziewczyny z gór” jest doskonale napisaną powieścią; akcja jest niezwykle wartka, nie zauważyłam w niej jakichkolwiek niespójności. Dialogi pomiędzy bohaterami są płynne i niewymuszone, a same postacie nakreślone naprawdę realistycznym piórem. To ludzie tacy jak mi; ludzie słabi, małostkowi, mający wiele wątpliwości; ludzie, którzy pokazują, że nic nie jest tylko czarne lub białe.
Skłamałabym, gdybym napisała, że powieść nie wywołała we mnie emocji – wywołała i to bardzo wiele, jednak po fenomenalnym pierwszym tomie spodziewałam się… czegoś więcej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zawsze trudniej jest napisać kolejną część danej powieści; że pewnych wątków czy opisów nie da się powtórzyć, a jednak miałam nadzieję na ten wielki uczuciowy „wstrząs”, który pojawił się przy okazji lektury tomu pierwszego. Chciałam zwijać się z nadmiaru emocji; płakać i skakać z radości, współczuć i czuć ulgę; bać się o bohaterów, a zarazem gorączkowo przerzucać strony, aby dowiedzieć się, co będzie dalej. Nie dostałam tego, choć powieść – patrząc na nią obiektywnie – jest dużo szybsza, więcej się w niej dzieje, a akcja toczy się jak górska lawina.
Podsumowując, po przeczytaniu drugiego tomu „Dziewczyny z gór” byłam usatysfakcjonowana, ale nie czytelniczo zaspokojona, jakkolwiek to zabrzmi. Czułam się trochę jak dziecko, które zamiast Kinder jajka dostało czekoladkę. Niby też słodkie, niby też z czekolady, niby też rozpływa się w ustach, ale… to nie to samo. Kibicuję jednak z całego serca pani Małgosi i wpisuję ją na listę swoich ulubionych pisarek. Jestem pewna, że autorka zaskoczy nas w trzecim tomie, który – jak ogłosiło wydawnictwo – jest w przygotowaniu. Ja nie mogę się doczekać. A wy?
Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)
Małgorzata Warda, „Dziewczyna z gór. Śniegi”, Prószyński i S-ka, Warszawa, 2021.