„Dziewczyny są tu takie miłe” – recenzja

Recenzja książki „Dziewczyny są tu takie miłe”.
Piękne, młode i zepsute do szpiku kości.

Amerykańska (pop)kultura zdaje się podchodzić z niebywałą pompą do wkraczania w dorosłość. Najpierw hucznie obchodzone „sweet sixteen”, prawo jazdy, pierwsza praca, bal z wynajętymi limuzynami na koniec szkoły średniej aż wreszcie ostateczne wyrwanie się spod rodzicielskiej kurateli w momencie wyjazdu na studia. Wtedy też niektórym puszczają hamulce, czasem na tyle, że w ogóle zapominają o jakichkolwiek skrupułach. Nie inaczej jest z głównymi bohaterkami „Dziewczyny są tu takie miłe”.

Ambrosia („co z paskudne imię”) Wellington i Sloane Sullivan otrzymują zaproszenia na weekendowy zjazd absolwentów z okazji dziesiątej rocznicy ukończenia Wesleyan. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, iż w kopercie znajduje się również anonimowy list. Jego treść „Musimy porozmawiać o tym, co naprawdę się wtedy stało” sugeruje, że ex-przyjaciółki mają na sumieniu coś więcej niż ćpanie, chlanie i sypianie z kim popadnie. Podszyta zazdrością manipulacja, którą w czasach uniwersyteckich prowadziły, aby zdobyć chłopaka koleżanki, najwyraźniej wymknęła się spod kontroli, a teraz mają za to zapłacić.

Jeśli miałabym w kilku słowach opisać książkę L.E. Flynn, to użyłabym sformułowania „odwrócona o 180 stopni pod prawie każdym względem”. Zacznijmy od pustych, wyzutych z jakichkolwiek ludzkich odruchów i okrutnie płaskich postaci, którym po prostu nie da się kibicować. Jedyne, co można czuć to pragnienie, aby tajemniczemu złoczyńcy udało się dokonać zemsty i żaden rycerz na białym koniu, ani nadzwyczajnie obowiązkowy policjant nie wyskoczył zza krzaków w decydującym momencie. Kolejna sprawa to absolutny brak napięcia związanego z odkryciem tożsamości owego mściciela, bo jest ona nieoczywista wyłącznie dla naszych nierozgarniętych protagonistek.

Trzecia kwesta to to, że często w powieściach z dreszczykiem podoba mi się, w jaki sposób rozwija się akcja, a potem w większości przypadków wszystko zostaje pogrzebane w rozczarowującym finale. Tutaj znów na odwrót. Zakończenie na tle reszty wyjątkowo daje radę, ale mniej więcej 3/4 poprzedzających je wydarzeń, czytaj: powtarzających się wstawek erotycznych i robienia dramy z niczego można by skasować z maszynopisu. W zasadzie to możnaby zostawić ostatnie 150(?) stron, a to i tak wystarczyłoby, aby znienawidzić Amb i Sully, i życzyć im jak najgorzej.

„Dziewczyny…” to nie thriller psychologiczny, a jedynie napędzany seksem i wulgarnym językiem literacki odpowiednik Love Island i innych produkcji na zasadzie „każdy z każdym”. Próby psychologizacji kończą się jedynie komicznymi sformułowaniami typu „nigdy nie odczuwałam (…) braku [sumienia], tak jak nie odczuwa się braku usuniętego wyrostka robaczkowego”, czy „[cień wątpliwości] zainfekuje bezbronnego człowieka niby kleszcz, który wgryza się w psa”. Myślę, że i bez okładkowej wstawki o tym, że autorka nałogowo ogląda programy reality show, większość czytelników samodzielnie doszłaby do podobnego wniosku.

Izabela Fidut
(izabela.fidut@dlalejdis.pl)

L.E. Flynn, „Dziewczyny są tu takie miłe”, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa, 2021r.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat