Freebleding - „swobodne krwawienie”- stał się w ostatnim czasie hitem w mediach społecznościowych. Polega on na tym, że podczas menstruacji kobiety rezygnują ze wszelkiego rodzaju podpasek, tamponów czy środków higienicznych.
O freebleding’u zrobiło się głośno za sprawą Kiran Gandhi , która przebiegła w 2015 r. londyński maraton podczas miesiączki. Świat w błyskawicznym tempie obiegły zdjęcia kobiety, na których krew spływa jej po nogach, a na spodenkach widnieją brunatne, nieestetyczne plamy. Równie szybko Kiran znalazła rzesze naśladowniczek, które dzięki swobodnej, niczym nieskrępowanej menstruacji chcą oswoić temat miesiączki. Widać to szczególnie w mediach społecznościowych, gdzie zwolenniczki trendu oznaczają go hasztagiem #freebleding.
Zjawisko jest dość kontrowersyjne. Pół biedy, jeśli kobiety decydujące się na freebleding praktykują go w domu; gorzej jeśli odczuwają potrzebę zamanifestowania swoich przekonań w przestrzeni publicznej. Wtedy staje się to już nie manifestem, ale problemem. Jak kobiety wyobrażają sobie chociażby korzystanie z publicznego transportu? Jak będą mogli się czuć ludzie, którzy wykupią miejsce w pociągu, teatrze lub kinie, a ono okaże się być wybrudzone świeżą krwią? I wreszcie – czy wielka, krwawa plama na jasnych spodenkach lub spódnicy naprawdę wygląda ładnie?
Freebleding, moim zdaniem, jest po prostu głupim zjawiskiem. Nawet jeśli kobiety robią to w domowym zaciszu, muszą z pewnością często zmieniać bieliznę i odzież, a także uważać, aby wszystkiego nie ubrudzić krwią. Jakby tego było mało, zapach krwi miesiączkowej też nie należy do najprzyjemniejszych, ponieważ jest pełen bakterii, śluzu pochwowego i tkanek.
Freebleding miał z założenia oswoić temat kobiecej menstruacji; pokazać, że jest czymś naturalnym i powszechnym. Uważam to jednak za niepotrzebne szokowanie i wymysł kobiet, które już dawno straciły poczucie estetyki.
Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)
Fot. pixabay.com