Jeszcze parę lat temu powieści z dreszczykiem dominowały wśród czytanych przeze mnie książek, jednak stopniowo zaczęły schodzić na coraz dalszy plan. Dobiega końca pierwszy kwartał 2022 roku, a ja zasiadłam dopiero do trzeciej (drugiej, jeśli liczyć wyłącznie tegoroczne) pozycji tego typu, z czego tylko jedną uznaję za udaną. Czy najnowszej propozycji Marka Edwardsa udało się odbudować moją wiarę w gatunek?
Przede wszystkim powinnam zacząć od tego, że aura jest dość nietypowa. Czas i miejsce akcji dalekie są od mroku, szarzyzny, czy jesienno-zimowego chłodu. Sięgając po „Głuszę” możemy oderwać się od krnąbrnej, kwietniowej pogody i wirtualnie przenieść się w letnie miesiące. Świeżo odnowiony resort o nazwie „Płytkie Zdroje” otwiera bowiem swoje podwoje dla wczasowiczów. Jeden z domków zostaje wynajęty przez Brytyjczyka Toma Andersona, wypalonego zawodowo rozwodnika, dla którego najbliższe dziesięć dni jest w zasadzie jedynym czasem, jaki może spędzić z córką Frankie - po rozpadzie małżeństwa czternastoletnia dziewczyna mieszka na stałe z matką w Stanach Zjednoczonych, a Tom „upaja się” samotnością w Wielkiej Brytanii.
Piękne krajobrazy, bogata oferta wypoczynkowa, świeże powietrze i tętniące życiem łono północnoamerykańskiej przyrody. Czego można chcieć więcej? Sielankowa atmosfera, którą burzyć może chyba tylko brak wi-fi, nie trwa jednak długo. Krótko po przyjeździe Tom dowiaduje się od zafascynowanych true-crime sąsiadów (swoja drogą, najlepsze, choć nieco przerysowane postaci), że zbliża się dwudziesta rocznica miejscowego podwójnego morderstwa o charakterze rytualistycznym. Na domiar złego jego domniemany sprawca nigdy nie został osądzony i krążę plotki, że może wciąż ukrywać się w pobliskich lasach.
Blurb może sugerować, że będziemy mieć do czynienia z mocną, zapadającą w pamięci historią, która nie pozwoli nam się nudzić, a kartki będą w napięciu przewracane w ekspresowym tempie. Tymczasem „Głuszę” owszem dość szybko się czyta, jednak fabularnie okazuje się ona czymś na kształt literackiej czarnej-komedii (pomyłek), przy czym tylko część żartów jest zamierzona. Dzieci wpadają w kłopoty, dorośli zachowują się jak dzieci i powtarzają ich los. Zabawa w „zostań w domu – szukaj kogoś - nie wychodź – uciekaj - a nie może jednak wystarczy pogadać” sprawia, że nie rzadko można się zaśmiać pod nosem. Dorzućmy do tego takie stylistyczne koszmarki takie jak zdrobnienia, dziwne/sztuczne twory slangowe jak „krindżowo”, czy „miała wrażenie, że za moment się zwymiotuje” i cała nadzieja na poważną lekturę zostaje pogrzebana.
Nie przeczę, że „Głusza” dostarcza rozrywki, niemniej nie należy ona do typu tej, jakiej normalnie spodziewamy się po książce z działu kryminał, sensacja, thriller. Mimo klimatycznej okładki jest to czytadło typowo letnie, kiedy wymagania znacząco spadają, a przegrzane upałem zwoje mózgowe zadowolą się faktem, iż mogą wciąż nadążać za niespecjalnie logicznym rozwojem wypadków.
Izabela Fidut
(izabela.fidut@dlalejdis.pl)
Mark Edwards, „Głusza”, Wydawnictwo MUZA., Warszawa, 2022r.