To nie jest książka o cierpieniu i chorobie. To jest książka o życiu i wielkiej miłości. Co do tego nie miałam wątpliwości. Ale one pojawiły się niczym cienie w innych momentach. Wielokrotnie książkę zamykałam i otwierałam. W domu, w autobusie, w pracy. Nie mogłam jej doczytać, a może raczej – nie chciałam. Każdy jej fragment zmuszał mnie do zastanowienia się nad swoim życiem, postępowaniem, pojmowaniem dobra i zła. I to pytanie: „Czy potrafiłabym kochać do szaleństwa?”.
Główny bohater powieści – Jureczek Halski ma obecnie 5 lat i trzyma się całkiem nieźle. Ktoś, kto nie zna jego historii, powiedziałby zapewne: „Ot, pięciolatek, taki sam jak wszystkie dzieci w jego wieku. Może tylko trochę cherlawy.” Nic bardziej mylnego. W trzecim miesiącu życia u Jurka zdiagnozowano złośliwy nowotwór mózgu. Do pierwszego roku życia przeszedł osiem operacji oraz przyjął dwa cykle chemioterapii. Po wielokrotnych zabiegach, pobytach w szpitalu, próbach leczenia okazało się, że medycyna nie jest już w stanie nic zdziałać, żeby dziecko powróciło do zdrowia. Lekarze załamywali ręce, rodzice drżeli z niepokoju o los swojego synka. Dla nich to był wyrok. Dziecko umierało, a nikt nic nie mógł zrobić, żeby tą śmierć zatrzymać. Z tego powodu opiekę nad Jurkiem przejęło Domowe Hospicjum dla Dzieci. I tu stał się cud. Kiedy wszyscy spodziewali się najgorszego, Jurek, mimo złych rokowań, zaczął żyć i rozwijać się. Nowotwór cofnął się.
„Cóż…” – pomyślałam sobie – „Nawet nowotwór się poddaje, kiedy ma się tak wspaniałą rodzinę i tak wiele miłości.” Obecnie Jurek potrafi już sam chodzić, mówić, rysować. Uczęszcza też do przedszkola. Ma cudowną rodzinę i wielu przyjaciół zarówno tych znanych, jak i nieznanych, którzy modlili się o jego zdrowie i nie przestawali nawet wtedy, kiedy racjonalne myślenie nakazywało porzucić wszelkie nadzieje. A oni trwali. Byli. Kochali całym sercem.
Jest to jedna z tych historii, przy której nawet największe i najpiękniejsze słowa bledną. Miłość, poświęcenie, walka, niewyobrażalne cierpienie – to za mało, żeby opisać losy tej niezwykłej rodziny. Chyba najbardziej wymownym świadectwem są łzy. Zarówno te, które gromadziły się i zostawały wycierane, jak i te, które z prędkością wodospadu spadały na piękny i pachnący papier.
Kiedy pożyczyłam książkę koleżance, pierwsze pytanie, które mi zadała, brzmiało: „Rety, dlaczego ta książka na wielu stronach ma takie wybrzuszenia? Wpadła ci do wody?”. Nie odpowiedziałam. Po upływie tygodnia, kiedy książka z powrotem do mnie wróciła, koleżanka powiedziała: „Już wiem dlaczego.” I dodała: „Ja płakałam w chusteczki, żeby jej nie zniszczyć.”
Mimo, że powieść nie jest typowym wyciskaczem łez, nie można się od nich powstrzymać. One same uchodzą. Jak powietrze z pękniętej opony.
Jurek Halski i jego rodzice zostaną ze mną na zawsze. I w głowie, i na półce. Mam nadzieję, że kiedyś, w jakiś cudowny sposób, my wszyscy przedstawiciele rodzaju ludzkiego, nauczymy się tak kochać i z taką pokorą przyjmować wszystko, co zsyła nam kapryśny los.
W tym też miejscu chciałabym z sarkazmem pozdrowić wszystkich miłośników teorii Darwina o słabych jednostkach. Otóż moi kochani: Ci najsłabsi mają tak naprawdę najwięcej siły.
Anna Kantorczyk
(anna.kantorczyk@dlalejdis.pl)
Brygida Grysiak, „Kochają mnie do szaleństwa”, wyd. Znak, Kraków, 2015 r.