„Malowany człowiek” – recenzja

Recenzja książki „Malowany człowiek”.
Podobno arcydzieło fantastyki.

„Malowany człowiek” to książka rozpoczynająca tzw. „Cykl demoniczny”, który według mojego męża jest jednym z najlepszych w szeroko pojętej fantastyce. Nie ukrywam i nigdy nie ukrywałam, że fantastyka nie należy do moich ulubionych gatunków literackich. Owszem jest kilku autorów, których lubię; kilka serii, które uznałam za naprawdę dobre, jednak nie darzę ich specjalnym sentymentem. Mój mąż z kolei całą literaturę sprowadziłby do miana fantastyki, więc gdy tylko zobaczyłam, że nakładem Fabryki Słów wyszło nowe, jednotomowe wydanie „Malowanego człowieka” wiedziałam, że muszę mu go sprawić w ramach prezentu.

Jeśli mam być szczera, książki nie przeczytałam, co nie znaczy, że jej nie czytałam. Doszłam do sto którejś strony wiedziona nadzieją, że może kolejny rozdział będzie lepszy; że może dowiem się, czego tak naprawdę chcą bohaterowie, ale wreszcie powieść porzuciłam, nie doczytawszy jej do końca (ba, nie przeczytawszy nawet przyzwoitej części). Może i kiedyś do niej wrócę, jednak na pewno nie stanie się to szybko, patrząc na kolejkę książek do przeczytania, która znajduje się u mnie na półce. Ponieważ misja „czytanie fantastyki” po raz kolejny się nie udała, a nie chcę pisać źle o czymś tylko dlatego, że nie pałam do tego sympatią, dlatego też ta recenzja będzie bardziej recenzją mojego męża, który w prozie Bretta jest bardziej zakochany niż we mnie (tak bywa).

Arlen, Leescha i Rojer są dziećmi mieszkającymi w różnych wioskach, a zarazem głównymi bohaterami powieści. Nie znają się, jednak to z ich punktów widzenia prowadzona jest narracja. Los, niestety, dzieci nie potraktował łagodnie; każde z nich w swoim sercu nosi niezagojone rany, które z pewnością dadzą o sobie znak. Bohaterowie żyją w straszliwym świecie demonów, które, gdy tylko ostatni promień słońca schowa się za horyzontem, wychodzą ze swoich kryjówek i zabijają każdego, kogo nie chronią magiczne runy. To właśnie runy są jedynym ratunkiem dla przestraszonych ludzi; tylko one ich chronią przed atakami Otchłańców. Wystarczy jednak źle nakreślona linia, przetarcie, mała pomyłka, a one natychmiast przedrą się do środka pozostawiając po sobie tylko zgliszcza.

„Malowany człowiek” to klasyka literatury fantastycznej, której nie wypada nie znać. To tak samo jakby miłośniczki romantycznych historii nie znały powieści Nicholasa Sparksa, a fani klasycznego kryminału – Agathy Christie. Muszę przyznać, że jest to historia niezwykle brutalna, gdzie trup ściele się gęsto, a krew płynie potokiem. Dodam, że znajdziemy tam również gwałty i kazirodztwa, więc ci najbardziej wrażliwi mogą mieć problem z przebrnięciem przez niektóre wątki.

Mój mąż twierdzi, że „Malowany człowiek” to kawał porządnej fantastyki; że to książka pobudzająca wyobraźnię, oddziałująca na emocje i przede wszystkim wciągająca. Nowe wydanie zaś zachwyca nie tylko treścią (niezmienną od wielu lat), ale i szatą graficzną. Z pewnością pięknie będzie się prezentować na półce każdego fana fantastyki.

Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)

Peter V. Brett, „Malowany człowiek”, Fabryka Słów, 2021.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat