„Morderca znad Green River” – recenzja

Recenzja książki „Morderca znad Green River”.
„(…) automat, robot, prawdziwa bestia, która wydawała się opierać w swoich działaniach na gadzim mózgu, z całkowitym pominięciem udziału wyższych funkcji.”

Mimo iż niemalże każda produkcja dokumentalno-kryminalna zaczyna się od sformułowania typu „to było spokojne miasteczko, gdzie nie dochodziło do przestępstw, a ludzie nie zamykali drzwi na klucz”, Stany Zjednoczone pełne są morderstw, zarówno tych jednostkowych, jak i masowych lub całych, rozłożonych w czasie serii. Ustalenie, który zabójca jest najbardziej bestialski, czy chociażby ma na koncie największą liczbę ofiar, nie jest łatwe, ponieważ nawet widowiskowy proces nie oznacza, że odkryto wszystkie zbrodnie, jakie miał na sumieniu.

Chyba każdy zna nazwiska takie jak Jeffrey Dahmer, Ted Bundy, czy John Wayne Gacy, który swoją drogą niestety jest z Polską spokrewniony za sprawą dziadków. Tytułowy Morderca znad Green River być może cieszy się nieco mniejszą „popularnością”, może jego historia, czy odpychający, mdły wizerunek jest mniej chwytliwy, czy dający się sprzedać medialnie. Niemniej, jego postać była mi znana m.in. z całkiem niezłego miniserialu z 2008 roku, a teraz dzięki nowości wydawnictwa SQN mogłam prześledzić napisaną przez Ann Rule historię dwudziestoletniego polowania na jego nikczemną osobę.

Kim był Morderca znad Green River i skąd wziął się jego przydomek? Oficjalne lata jego działalności przypadają na lata 1982-1998. Działał na terenie i obrzeżach Seattle, a Green River to rzeka, w której porzucił część ciał. Jego modus operandi polegał na zadzierzgnięciu, czyli uduszeniu poprzez ręczne zaciskanie na szyi pętli; na swój cel brał głównie, choć nie wyłącznie, prostytutki (uproszczenie powodowało starcia na liniach policja-feministki-praworządni obywatele, których zagrożenie przecież nie dotyczy). Mówimy o latach 80., a więc czasie, kiedy komputeryzacja pracy i badania DNA dopiero raczkowały, dlatego też nie dziwi fakt, iż mimo wyrabiania nadgodzin i wzmożonych wysiłków policji na schwytanie sprawcy trzeba było czekać blisko dwie dekady.

Książka Ann Rule może nieco odstraszać grubością, ale napisana jest szczerze, bez upiększeń, w wyważony sposób, pełen szacunku i współczucia dla zabitych 49 kobiet, jak i niezamierzenie popełniających błędy funkcjonariuszy. Ze względu na podejmowaną tematykę lektura może  wymagać „rozłożenia na raty” - nie bez powodu na początku wydawca zamieścił ostrzeżenie, że reportaż nie jest przeznaczony dla osób wrażliwych i niepełnoletnich. W tekście oprócz scen z namacalnym napięciem, jak rekonstrukcje (niedoszłych) morderstw, czy ostateczne starcie Reichert vs Ridway, znajdziemy również rzadkie, ale potrzebne momenty oddechu np. kiedy pisarka wspomina bożonarodzeniowy zwyczaj „zabawy” z udziałem… węża boa. Bardzo podoba mi się również strona wizualna, twarda oprawa  i okładkowa grafika z twarzą na tle koryta rzeki.

„Morderca znad Green River…” to dopracowana i pełna szczegółów pozycja w sam raz dla fanów true crime. Nie będę zdradzać, w jaki sposób autorka i zabójca byli z sobą powiązani. Przyznam jednak, że ten niewielki, ale z pewnością wywołujący dreszcze wątek sprawia, że nabrałam ochoty na sprawdzenie jej książki o Tedzie Bundy’m, z którym Rule nawiązała autentyczną relację, a którą przeoczyłam w zeszłym roku.

Izabela Fidut
(izabela.fidut@dlalejdis.pl)

Ann Rule, „Morderca znad Green River. Historia polowania na najokrutniejszego zabójcę w historii Stanów Zjednoczonych”, Wydawnictwo SQN, Kraków, 2022.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat