„#nażyć się” – recenzja

Recenzja książki „#nażyć się”.
„(…) to nasze życie przeżyte świadomie, zgodnie z naszymi wartościami, czasem z dławiącym kłuciem obok serca (…) przeżycie, ale nie z zamkniętymi oczami, z zaciśniętymi zębami, tylko świadomie czując, doświadczając tego, co przynosi nam życie, takie, jakie ono jest.”

Właściwie to zdanie, na które napatoczyłam się w trakcie czytania książki, streszcza w gruncie rzeczy ją całą. Nie musicie mi dziękować.

Lubię różnego rodzaju poradniki, szczególnie poświęcone dzieciom, gdyż uważam, że z porad doświadczonych matek, ekspertów czy pedagogów warto skorzystać. Lubię też poradniki dietetyczne czy chociażby te dotyczące organizacji czasu, które swego czasu, gdy wzięłam na siebie dużo zadań, uratowały mi, brzydko mówiąc, tyłek. Jednak, nie wiem czemu, ale od różnych poradników, mądrych książek, przewodników (whatever) „o życiu”, „otwierających oczy na to, co najważniejsze”, „o tym jak być… (szczęśliwym, zakochanym, usatysfakcjonowanym itp.) trzymam się z daleka. Może to moja pragmatyczna natura? A może po prostu sama lubię być sobie kompasem? A może złe doświadczenia z tego typu literaturą? Myślę, że złożyło się na to wiele czynników, ale faktem jest, że każdy poradnik, który miałam w rękach, był przyczyną tylko i wyłącznie frustracji. Nie wiem czemu, ale postanowiłam dać szansę właśnie „#nażyć się”, tym bardziej, że książka została napisana przez coacha, czyli przedstawiciela zawodu, którego nie cenię zbyt wysoko. Zdaję sobie sprawę, że bardzo uogólniam, ale dla mnie coach – jak kiedyś podsumował ten zawód mój znajomy - „nie zna się tak naprawdę na niczym konkretnym, ale udaje, że zna się na wszystkim”. Wiem, że i na pewno coachami są ludzie pełni pasji, z powołaniem, ale mam wrażenie, że takie zawody powstają dlatego, że społeczeństwo… słabieje? Głupieje? Nie potrafi się jakoś odnaleźć? A może i jedno, i drugie, i trzecie?

Książka Marty Polkowskiej – Iwanowskiej jest - o ile tak mogę napisać – swego rodzaju kompendium o tym, jak świadomie i pełnie przeżyć swoje życie. To książka o odwadze i determinacji w walce o siebie, a także o odnajdowaniu dobrostanu i utrzymywaniu go. To wreszcie książka bardzo osobista, w której autorka dzieli się z nami historiami z własnego życia, aby pokazać swoją drogę do szczęścia. Muszę powiedzieć, że czyta się ją gładko i szybko, po treści się wręcz płynie. Co więcej – i to mile mnie zaskoczyło – książka nie okazała się poradnikiem, w czystym tego słowa znaczeniu. Nie ma tam złotych rad, wyświechtanych banałów (z moim ulubionym na czele „wyjdź ze swojej strefy komfortu”), tekstów rodem z „1000 aforyzmów znanych i lubianych”. Są za to pytania, na które same musimy sobie odpowiedzieć; są wytyczone ogólne kierunki działań; nakreślone konteksty, bo przecież każda z nas jest inna, każda ma swój charakter i swoje własne poczucie tego, co jest dla niej dobre.

Należę do osób, które wiedzą same, co jest dla nich najlepsze; nie mam problemu z odnalezieniem siebie w różnych sytuacjach, w czasie ciężkich chwil daję sobie czas na ryk w poduszkę, ale później staję na nogi i działam dalej. Muszę przyznać, że znalazłam w tej pozycji mnóstwo pozytywnej energii i zagadnień, które na moje życie rzuciły całkiem nowe światło. Z pewnością po lekturze tej książki poczułam, że mam odrobinę za mało przestrzeni tylko dla samej siebie tzn. wcześniej już to odczuwałam, a teraz widzę to dobitnie. Zdaję sobie sprawę, że muszę ten czas znaleźć, choćby nie wiem co, bo jak wiadomo „z pustego i Salomon nie naleje”, a ciężko być kochającą żoną, wyrozumiałą mamą i empatyczną nauczycielką, gdy zmęczenie, frustracja i zniechęcenie pukają do twych drzwi. Bo rzeczywiście – trzeba być nie tylko dla rodziny, przyjaciół, współpracowników, podopiecznych – ale przede wszystkim dla siebie.

„#nażyć się” to książka naprawdę wartościowa, która proponuje pewien proces rozwoju nastawiony na lepsze i efektywniejsze funkcjonowanie każdej z nas. Rozdziały są krótkie, nie ma więc problemu z odnalezieniem interesujących nas informacji. Ułożone są tak, abyśmy najpierw zapoznali się z ideą autorki, a następnie powoli, acz konsekwentnie się w nią wtapiali i mieli jakiś pomysł na wprowadzenie jej w życie.

Jest jednak kilka kwestii, które w książce mi się nie podobały; doskwierały. Jako kobiecie. Pierwszą z nich jest kilkakrotne nawiązywanie do skompromitowanego ruchu, jakim jest Strajk Kobiet. Strajk, na którego czele stała obrzydliwa i wulgarna Lempart, która z kobietą nie ma nic wspólnego; strajk, z którym powiązany jest Aborcyjny Dream Team i inne patologiczne organizacje, którym wcale nie chodzi o ochronę kobiet, ale o zalegalizowanie aborcji na żądanie i promowanie tego typu zachowań. Marta Iwanowska - Polkowska wspomniała, że podoba jej się hasło „nigdy nie będziesz szła sama”. Ależ się uśmiałam!! Tak, nie będziesz szła sama dopóty, dopóki nie dokonasz aborcji. Później dostajesz kopa w tyłek i baj baj! Naprawdę nasłuchałam się i naczytałam zwierzeń kobiet, które usunęły ciążę. Do dziś nie mogą się pozbierać. Do dziś nie mogą normalnie żyć ze świadomością, że uśmierciły swoje dziecko mimo przejścia trzydziestu kursów podobnych do tych z książki.

Druga sprawa, która mnie najzwyczajniej w świecie zabolała, to pogarda (może to ciut za mocne słowo), a raczej niechęć do katolicyzmu. Widać, że autorce nie po drodze chyba z Panem Bogiem – oczywiście ma do tego prawo. Jednak pisząc książkę skierowaną teoretycznie do wszystkich kobiet, powinna też zagłębić się nad tą częścią jej czytelniczek, które są wierzące. Skoro znalazło się miejsce na promowanie patologii takich jak Strajk Kobiet, to czemu nie ma miejsca dla tych wierzących? Autorka napisała „Nasza polska martyrologia wymieszana z katolicyzmem też nie pozostawia na radości suchej nitki”. Czy pani Marta uważa, że kobieta wierząca, katoliczka umartwia się, ma usta wiecznie zaciśnięte w kreskę i nosi kiecki do kolan, a szyję okala golfem nawet w lato, aby nikt nie rzucił bezbożnego spojrzenia w okolice jej dekoltu? Bzdury, bzdury i jeszcze raz bzdury. Odkąd się nawróciłam (wychowałam się we wierzącej rodzinie, ale na dłuższy czas odeszłam od kościoła, by później do niego wrócić), cieszę się. Cieszę się każdym dniem. Dziękuję Panu Bogu za to, co mam i za to, czego nie mam. Naprawdę nie spotkałam spokojniejszych, szczęśliwszych ludzi od tych, których jednoczy Chrystus. W nim ludzie się kochają; w nim rodziny się jednoczą, nie rozpadają; w nim nie trzeba nic nikomu wyszarpywać, bo dla każdego jest dużo. Dziwi mnie, że coach, osoba, która walczy ze stereotypami, sama w nie wpada i co gorsza – je powiela.

No i zostaje jeszcze jedna kwestia – kwestia językowa. Daleko mi do językowej purystki, akceptuję kolokwializmy i wulgaryzmy, bo wiem, że mogą one nadać tekstowi więcej poweru; smaczku. Nie umiem jednak zaakceptować tych usilnie wpychanych przez feministki dziwnych końcówek. Coachyca? Świadkini? Psycholożka? (a może psycholoszka?) Serio?! Ja rozumiem, że język ma służyć nam, a nie my jemu, ale na miłość boską – nie róbmy z niego taniej lampucery z podrzędnej tancbudy. Mam nadzieję, że pani Marta nie napisze nigdy książki o problemach z identyfikacją płci wśród skrajnej lewicy, bo od nadmiaru modnych zaimków i końcówek ta książka może okazać się „nieczytalna”.

Pisząc recenzję, staram się wskazywać mocne i słabe strony książki; jej wady i zalety. W tym wypadku też tak uczyniłam, ale kwestię przeczytania jej zostawię wam, drogie czytelniczki.

Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)

Marta Iwanowska – Polkowska, „#nażyć się”, Grupa Wydawnicza Relacja, Warszawa, 2022.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat