O gramatyce bez nadęcia

O gramatyce bez nadęcia - wywiad z Jackiem Wasilewskim.
Czy trudno pisać o gramatyce tak, by nie uśpić czytelników? Co ze sporem o feminatywy? Czy warto porzucić rolę Strażniczki Językowej Poprawności? Jacek Wasilewski, autor „Bezecnika gramatyki polskiej”, zaprasza czytelników za kulisy języka.

Paulina Kryca: Na początku chciałabym pogratulować ciekawej i starannie wydanej książki.

Jacek Wasilewski: To prawda, książka wygląda świetnie – jest dobry, pachnący papier, kolorowe i bardzo zabawne ilustracje (czasem trochę zazdroszczę Joannie, która je malowała, że są nawet zabawniejsze od tekstu). To zasługa naszego wydawcy, który wydał książkę ładną i nie droższą od innych. W sam raz na prezent dla wroga, jak pisze profesor Bralczyk w swoim ostrzeżeniu na początku książki.

P.K.: Czy rozpoczął Pan pisanie Bezecnika gramatyki polskiej z myślą o konkretnym typie czytelnika?

J.W.: Miałem duże problemy z 14-letnim Wojtkiem, swoim synem, który bez przerwy chciał reformować język polski. Ma do tego prawo, bo jest tzw. nativem, i język jest tak samo jego własnością, jak i moją. Po wielu burzliwych dyskusjach postanowiłem, że ja mu to wszystko wytłumaczę. Niestety, okazało się, że nasza tradycja językowa dała nam język pełen nielogiczności, wyjątków od wyjątków. I kiedy okazało się, że wytłumaczyć niektóre rzeczy trudno, zacząłem to „niestety” traktować jako „stety”, jako niespodziankę, którą możemy razem odkrywać. Okazało się, że książka jest bardziej dla dorosłych, którzy już pewne bitwy z gramatyką stoczyli, choćby znają nazwy bestii i potworów, które kiedyś w szkole stanęły na ich drodze, jak imiesłów przysłówkowy uprzedni. Wojtek przeczytał książkę, oddał mi i powiedział, że dałem radę. Ponieważ jest nastolatkiem, ta opinia była dla mnie dobrym znakiem. Bawić się więc mogą wszyscy, którzy lubią żarty językowe, scrabble, piosenki, i którzy potrafią mieć dystans do tego, że czasem bezskutecznie usiłują się dogadać we własnym języku. Od nauczycielek po maturzystki.

P.K.: Na rynku wydawniczym pojawiło się już sporo pozycji poświęconych polskiej gramatyce.  Co skłoniło Pana, by przyjrzeć się tym zagadnieniom jeszcze raz?

J.W.: Zupełnie inne podejście. Mnie nie zależy, żeby wszystko uporządkować. Raczej chodzi o to, by wskoczyć na głębię i bawić się w tym bałaganie koniugacji i deklinacji. Zwracam uwagę na szczegóły – np. mówi się, że przypadki odpowiadają na pytania, a przecież wołacz na żadne pytanie nie odpowiada. On przyzywa lub wytyka palcem. Kiedy przyjrzymy się z taką lupą różnym słowom, formom, mamy więcej zabawy niż w gabinecie krzywych zwierciadeł. Mamy słowo, które kiedyś oznaczało zbiorowość, jak np. mężczyzna – podobnie jak starszyzna czy włoszczyzna – a używamy je w odniesieniu do liczby pojedynczej. Mamy przeczenia, które używamy jako potwierdzenia, mamy formy, których sami nie wiemy jak używać. I ten moment zastanowienia, ta chwila, gdy myślimy: ej, jak to się mówi? – jest chwilą psoty i radości, którą niesie właśnie „Bezecnik gramatyki polskiej”.

P.K.: Język polski – co też wielokrotnie podkreśla Pan w książce – nie należy do najłatwiejszych. Skomplikowana fleksja, mnóstwo wyjątków oraz płynne reguły – bez wątpienia nie możemy czuć się bezpiecznie. Jakie zagadnienia gramatyczne, Pana zdaniem, sprawiają największy problem rodzimym użytkownikom języka, a jakie sen z powiek spędzają osobom, które zaczynają się go uczyć?

J.W.: Snu z powiek może nie spędzają nam – mówiącym językiem polskim – nasze codzienne braki, ale trudno jest powiedzieć, że ktoś mówi dobrze po polsku, bo dla kogoś innego już w ten sposób się nie mówi, już norma jest inna. To dotyczy choćby wulgaryzmów czy feminatywów. Dzieci, kiedy uczą się języka, używają feminatywów naturalnie – tak jak mówi się aktor i aktorka, tak samo mówią dyrektor i dyrektorka. Nie mówią pani aktor ani pani dyrektor. Dopiero potem się ich tego uczy, ale dzisiejsi użytkownicy wolą naturalne w polskim feminatywy. Zmiana goni więc zmianę, a przy tym zostają nam różne pozostałości  historyczne, których lubimy się trzymać. Najgorsze są chyba imiesłowy – wielu osobom zdarzyło się, że „idąc do domu w Wigilię, już czekał na nich karp”. Takie niezgodności podmiotów budzą uśmiech, ale jednocześnie pokazują, że w języku polskim ciągle podejmujemy wyzwanie wysłowienia się. Dlatego bądźmy dla siebie pobłażliwi pod tym względem i raczej bawmy się, delikatnie spychając naszych rozmówców w stronę dobrej formy. Np. jeśli ktoś mówi wziąść, pytam, czy chciałby też mówić braść. Chociaż naprawdę łatwo nie jest: bo jeśli mamy parę czasowników kopać – kopnąłem, to dlaczego więc analogicznie nie powiedzieć brać – brnąłem? A „brnąć” już inne słowo…
Natomiast cudzoziemcy – w książce są przeprowadzone przeze mnie cztery wywiady z zagranicznymi dziennikarzami – mają problemy z kwestiami językowymi, które są dla nas przezroczyste. Np. turecka dziennikarka Ebru Orhan mówiła, że nie rozumiała, jak stół może być dla nas facetem. I że wszystko musi mieć płeć. W dodatku ten rodzaj bywa żywotny ni nieżywotny. To był dla niej koszmar.

P.K.: O gramatyce opowiada Pan w sposób anegdotyczny i żartobliwy, wystrzega się Pan sztywności, typowej chociażby dla podręczników akademickich. Domyślam się, że nie jest łatwo pisać w taki sposób o niuansach językowych. Który z rozdziałów był dla Pana największym wyzwaniem?

J.W.: Każdy, bo nawet jak się dobrze pisało o niuansach, nijak nie wskakiwała pointa. Szeregi niuansów ciągnęły się jak krówki. Albo kiedy wszystko było ładnie wyłożone, to ziało nudą. Wtedy liczyłem bardzo na moją redaktorkę, Martę Spychalską, świetną copywriterkę, która swoim spokojem i wiedzą prostowała kręte ścieżki autora. To, że książkę się dobrze czyta, jest w dużej mierze jej zasługą. Takim wyzwaniem, które pamiętam, był imiesłów uprzedni – nijak nie mogłem wymyślić z nim żadnej anegdoty. O, i jeszcze trudność pojawiła się w rozdzialiku o partykułach – bo przecież mamy jedną wzmacniającą brzydką partykułę, która jak inne się w tej funkcji nie odmienia. Samo zjawisko ciekawe, zauważalne w tramwaju czy na ulicy, ale jak to napisać z zachwytem nad naszym językiem polskim, który taką partykułę sobie przysposobił?

P.K.: Co uważa Pan o Strażnikach i Strażniczkach Językowej Poprawności w internecie? Mam na myśli osoby, który czyhają na wytknięcie błędu, i udzielenie reprymendy. Dostrzega Pan w takim postępowaniu troskę o język czy raczej zadzieranie nosa? Słowem – czy powinniśmy się nawzajem pilnować?

J.W.: Na poprawiaczy jest przygotowany specjalny kocioł w piekle. Dużo bardziej wolę zachęty. Dobre wzory. Bo kiedy ktoś czuje, że język to coś, w co ubieramy własne myśli, to sobie uświadamia, że chciałby dobrze wyglądać. Z tym językiem. Zauważają to osoby w korporacjach, zauważają to polscy raperzy – jest mnóstwo wyrafinowanej mowy wiązanej u Łony czy Dużego P, bez wtrącania tzw. „wiązanek”. Jeśli poprawiacze uznają, że tylko oni wiedzą, jak się mówi, to za moment reguły się zmienią – bo język polski meandruje – i okaże się, że ich prawda była prawdą na dany moment. Nie lubię, gdy jeden właściciel języka z góry poucza innych właścicieli języka. Powinniśmy się nawzajem wspierać w kwestii estetyki języka, ale nie potępiać. Tak jak z kwiatkami na balkonie – dobrze mieć ładny, a wstyd mieć obskurny. Pamiętajmy też w naszych rozpędach potępiania, że ktoś, będąc dzieckiem, uczył się naśladując. Jeśli dziś mówi poszłem, to może dlatego, że nie słyszał dostatecznie często formy poszedłem od ojca, który pracował na dwie zmiany. Dlatego naśladuje formę żeńską, formę maminą, z którą obcował najczęściej. Wiele razy słyszałem córki u chłopaków na tacierzyńskim, które mówiły poszedłam. Ten sam efekt.

P.K.: Odnoszę wrażenie, że jeśli w przestrzeni publicznej mówi się o języku, to prędzej czy później na tapet brane są feminatywy. U wielu ten temat wywołuje skrajne emocje – pewnie dlatego tak często się do niego wraca. Jak długo jeszcze, Pana zdaniem, żeńskie końcówki będą wywoływać spory?

J.W.: Tak długo, dopóki będą żyć osoby, którym wydaje się to nienaturalne. To oczywiście kwestia osłuchania. Mężczyźni w zawodach sfeminizowanych szukają sobie męskich form (wybiorą przedszkolanina lub przedszkolarza raczej niż przedszkolankę, albo pielęgniarza niż pielęgniarkę). To naturalne, że zazwyczaj lepiej czujemy się z formami w swoim rodzaju. Natomiast problem z feminatywami pojawia się wtedy, gdy dotyczy to statusu. Czyli mogę być kierowniczką sklepu, ale gdzieś w muzeum kierowniczka pracowni wydaje się mieć mniejszy status i używa formy męskiej właśnie dla zachowania tego statusu. „Kierownik brzmi dumniej”. Nie mówi się doktorka, ale ze studentką czy profesjonalistką nie ma problemu. To się na szczęście zmienia – niesprawiedliwe przypisanie statusu formom męskim na kierowniczych stanowiskach będzie rzadziej słyszane ze względu na politykę inkluzywną. Feminatywy będą jej częścią. Kiedy się ich osłuchamy i zaczniemy swobodnie używać, zdziwimy się, po co dotychczas trzymaliśmy się tak niewygodnych form męskich. To podobny opór jak wejście kobiet na uniwersytety. Udało się to w Polsce dopiero sto lat temu. Dziś nikt nie myśli, że brak kobiet na uczelniach to jakaś tradycja, której należy bronić.

P.K.: „Fajnie”, „spoko” i „ok” – niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie ułatwia sobie tymi słowami komunikacji. Czy Pana zdaniem to prosta droga do postępującego zubożenia języka, czy może tylko niewinna potrzeba do upraszczania sobie codzienności?

J.W.: W codziennym mówieniu działa ekonomika języka. Chcemy mówić tak, żeby było wygodnie i żebyśmy się rozumieli. Dlatego w potocznej mowie skracamy sobie różne formy. Mogę sobie wyobrazić aferę, jak niegdyś ktoś, zamiast Waszmość Pani powiedział acanna czy aśćka, a zamiast Waszej Miłości powiedział mości. Dziś Mocium Panie w „Zemście” nas śmieszy, ale tak właśnie wyglądał język potoczny. Normę estetyczną dla nas buduje literatura, ale w takim codziennym krzątaniu się mamy miejsce i na fajnie, i na spoko, i na okej i na mocium panie. To trochę jak z porządkiem w domu – kiedy mają przyjść goście, wszystko wygląda lepiej, ale do piwnicy czy na strych ich rzadziej wpuszczamy. Grunt, żebyśmy mieli tylko umiejętność przełączania tych stylistyk. Wtedy będzie i wilk syty, i owca cała. I Wacan, I Waszmość Pan kontent.

Dziękuję za rozmowę

Rozmawiała
Paulina Kryca
(paulina.kryca@dlalejdis.pl)

Fot. Bartek Banaszak




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat