To ostatnia płyta przed roczną przerwą grupy i zarazem pierwsza bez charakterystycznego głosu Zayna Malika, który w marcu opuścił kolegów z zespołu. Made In The A.M., bo o niej mowa, zadebiutowała w Polsce na pierwszym miejscu listy sprzedaży, na całym świecie sprzedając się w ponad 764,000 egzemplarzy.
One Direction po razy kolejny udowadniają, że nie są gwiazdą jednego przeboju czy jednej płyty. Pięć lat po debiucie są w fantastycznej formie, a ich nowy krążek zachwyca zarówno starych fanów, jak i przyciąga nowych. Made In The A.M., co w tłumaczeniu na język polski oznacza „wyprodukowane w godzinach porannych”, faktycznie powstawała nocami w pokojach hotelowych w czasie wielkiej, światowej trasy, ale nie ujmuje jej to profesjonalizmu i świetnego, znajomego – chociaż nowego – brzmienia. Na płycie znajduje się 13 utworów, kolejne 4 trafiły na wersję deluxe; album promują single: Drag Me Down, Perfect i Infinity. Chociaż płyta różni się od poprzednich, w czasie słuchania nie można mieć wątpliwości, kto ją stworzył – Made In The A.M. to dojrzała produkcja na wysokim poziomie muzycznym, w której swój udział mieli najlepsi tekściarze i producenci: Julian Bunetta, John Ryan i Jamie Scott, którzy współpracowali z zespołem także przy tworzeniu poprzednich albumów. Członkowie zespołu brali jak zwykle czynny udział w pisaniu tekstów piosenek, więc płyta jest oparta o ich doświadczenia i poniekąd „prywatna”, chociaż z poszczególnymi utworami łatwo utożsamić się także słuchaczom.
Track by track:
- Hey Angel – otwiera album gitarowym, lekko hipnotycznym brzmieniem. Nie nadaje się na singiel ani do skakania na koncertach, ale jej klimat świetnie pasuje do długiej jazdy samochodem albo lotu – sprawdziłam! Świetnie brzmi kilka tysięcy kilometrów nad ziemią!
- Drag Me Down – swoisty most między rockowym albumem Midnight Memories a muzyczną mieszanką Made In The A.M. Szybko wpada w ucho, ma lekko niegrzeczne brzmienie i jest najlepszym dowodem na to, że ten zespół potrafi robić hity! Piosenkę uzupełnia świetny teledysk, zrobiony z pasującym do klimatu utworu rozmachem.
- Perfect – najbliższy starym utworom numer na płycie. To popowy utwór o miłości, który wśród fanów i dziennikarzy wywołał zamieszanie. Czyżby Harry zdecydował się wspomnieć w piosence swój związek z Taylor Swift?! Tego prawdopodobnie się nigdy nie dowiemy…
- Infinity – ma to coś, czego brakuje w poprzednim utworze. Z jednej strony to ballada, z drugiej strony – jej ładunek emocjonalny w refrenie wręcz wyrzuca z krzesła. Łamie serce, ale będzie brzmiała idealnie na koncertach, śpiewana przez tłum fanów.
- End Of The Day – gwałtowna zmiana klimatu po poprzednich utworach. W tym utworze nie ma miejsca na powolne bujanie się z boku na bok – to piosenka, przy której ma się ochotę krzyczeć, jedna z tych, które brzmią jak „hymn” – podnosi na duchu, a jej rytm nie pozwala usiedzieć w miejscu.
- If I Could Fly – najbardziej romantyczna ballada na całej płycie. Słodka, prosta, przy akompaniamencie pianina i sekcji smyczkowej, w której wyraźnie słychać wszystkich członków zespołu. Pełna tęsknoty, lekko smutna, ale jednocześnie zwyczajnie bardzo piękna. Jeden z mocniejszych, jeśli nie najmocniejszy, punkt płyty. Może wydawać się znajoma – początek brzmi odrobinę jak „Angel” Robbiego Williamsa, ale później słychać już tylko One Direction w najlepszym wydaniu.
- Long Way Down – nie ma szans przebić If I Could Fly, ale to kolejna udana ballada, idealna na spokojny wieczór przy kubku herbaty. Trochę jakby w jednej piosence spotkała się twórczość Oasis, Kodaline i dodano odrobinę Story Of My Life, singla z jednej z poprzedniej płyt.
- Never Enough – kolejna całkowita zmiana klimatu. Chórki rodem z filmów Disneya, odrobina elektroniki, wyraźny rytm i mocny refren, który sprawia, że kąciki ust same unoszą się w uśmiechu. Najbardziej oryginalny numer na płycie – nie spodoba się każdemu, ale dajcie mu szansę!
- Olivia – chyba na każdej płycie chłopaków znajdzie się chociaż jedna piosenka skierowana do konkretnej dziewczyny. Lekka, zabawna, wpadająca w ucho, z cudnym tekstem, po którym podobno niektóre fanki chciały zmienić sobie imię.
- What A Feeling – piosenka okrzyknięta najlepszym utworem One Direction w historii. Nie zgodzę się, ale temu numerowi nie można odmówić świetnego brzmienia – to nieco nostalgiczny powrót do klasyki lat 80-tych podany w odnowionej wersji. Brzmi jednocześnie nowocześnie i znajomo.
- Love You, Goodbye – trzecia ballada na płycie, tym razem zupełnie klasyczna. Idealnie nadaje się i do wolnego tańca, i do chlipania po rozstaniu. Miękka, wręcz otulająca.
- I Want To Write You A Song – słodka. Po prostu. Prosta, melodyjna, nie nadmiernie wyszukana. Uspokajająca, romantyczna, nieco jak kołysanka. Pełna obietnic zakochanego chłopaka – jeśli ktoś kiedyś chciałby mi taką piosenkę napisać, nie protestowałabym!
- History – jedna z najlepszych piosenek na płycie! Również dlatego, że poświęcona… Fanom! I wraz z nimi nagrywana – w czasie pracy nad tą piosenką zespół zaprosił do współpracy kilkoro fanów, żeby nagrać z nimi refreny. Utwór chwytliwy, świetnie brzmi na żywo – również dzięki rytmicznemu klaskaniu w tle. To podziękowanie za to, co fani zrobili dotychczas, ale też obietnica zespołu – przerwa nie oznacza końca One Direction. Razem możemy być wieczni.
- Temporary Fix – nie przypadła do gustu krytykom, ale ja jestem nią zachwycona. To rockowa, niegrzeczna piosenka do wydzierania się i skakania na koncercie, przy której bez trudu można sobie wyobrazić, że bierze się udział w nagrywaniu teledysku. Podobna do „Girl Almighty” z poprzedniej płyty, podobnie chwytliwa i energetyczna. Uwielbiam ją również dlatego, że napisana została przez mojego ulubionego członka zespołu…
- Walking In The Wind – najbardziej podobna do wczesnej twórczości zespołu. Lekka, przyjemna, niezobowiązująca - brzmi jak spacer po plaży.
- Wolves – czemu tak fajna piosenka jest tylko na wersji deluxe?! Przede wszystkim bardzo pozytywna! Rytm w połączeniu z sekcją basową i chórkami tworzy połączenie, któremu nie sposób się oprzeć - z pewnością będzie hitem na koncertach.
- A.M. – właśnie tym utworem zainspirowany jest tytuł albumu, stąd dziwi fakt, że piosenka nie znajduje się na podstawowej trackliście. Brzmi prosto, surowo, bardzo autentycznie – jakby pozwalała na spojrzenie na nie zawsze różowy świat zespołu ich oczami.
Niektórzy fani zespołu mogą mieć mi to za złe, ale – jeśli sądziliście, że zespół One Direction bez Zayna nie ma już szans - byliście w błędzie. Jeśli myśleliście, że po pięciu latach nie mają już nic do zaprezentowania – byliście w błędzie. Po wielkiej, światowej trasie wracają i… są nawet lepsi niż wcześniej! Znaleźli swoje nowe, dojrzałe brzmienie – nie są już marionetkami śpiewającymi to, co ktoś im napisał. Przeżywają, wyciągają wnioski, więc i tworzą własne utwory. Ich kompilacja na płycie Made In The A.M. to jak dotąd najlepsze, co zostało podpisane nazwiskami Styles, Horan, Tomlinson i Payne.
Ewa Mędrzecka
(ewa.medrzecka@dlalejdis.pl)