„Pewnego razu... w Hollywood” – recenzja

Recenzja filmu „Pewnego razu... w Hollywood”.
„Życie to nie je… film”, acz przynajmniej Tarantino jak wino.

Uwielbiam wszystkie filmy Quentina Tarantina, a także to, jak jego twórczość ewoluowała. Na każdy nowy tytuł zawsze jako jedna z pierwszych biegnę do kina, więc nie inaczej było w tym przypadku. Tematyka nie wydawała się w moim typie, ale ze zjawiskiem, że film w klimacie, który jest daleki od tego, co lubię, mi się spodobał, już się spotkałam. Miałam ogromną nadzieję, że i tym razem tak będzie, choć wiadomo, że wraz z nią rośnie strach przed zawodem.

Akcja rozgrywa się w Hollywood 1969 roku, a więc gdzie kino miało swój początek i gdzie działała grupa Charlesa Mansona. Aktor Rick Dalton oraz jego przyjaciel kaskader powracają po latach i próbują odnaleźć się w dynamicznie zmieniającym się przemyśle filmowym.

Od pierwszych sekund filmu zostajemy złapani w sidła określonej konwencji, dzięki czemu natychmiast przenosimy się do lat 70. w Hollywood. Pojawia się typowe dla Tarantina zdystansowane zakreślenie sytuacji i przedstawienie postaci. Nie ma więc najmniejszego problemu z odnalezieniem się. Można w pełni skupić się na intrygujących postaciach.

Każdy z bohaterów posiada wyraziste cechy pozytywne, jak i negatywne. Wielu z nich łączy cięty język i… genialna gra aktorska. Ta nie dziwi wcale, bowiem obsada jest iście gwiazdorska. Utwierdziłam się w przekonaniu, że Leonardo DiCaprio dojrzał aktorsko. Jego mimika i gesty świetnie zbudowały postać Ricka Daltona, aktora goniącego za karierą, któremu nie do końca wszystko się udaje. Złość i łzy wydawały się prawdziwe, że coś aż ściskało. W chwilach, gdy paść musiały mocniejsze słowa – a nie było ich mało – był w pełni naturalny. Jestem pod wrażeniem tego, jak grał oczami, czemu można się przyjrzeć dzięki świetnie wyreżyserowanym scenom i ujęciom, których długość była trafiona w dziesiątkę. Brad Pitt, towarzyszący mu przez większość filmu jako kaskader Cliff Booth, udowodnił swoją klasę i talent aktorski. Upływu lat zupełnie po nim nie widać, a w roli siłacza, któremu nie brak rozumu (ani argumentów dosłownie w każdej sytuacji) sprawdził się doskonale. Wreszcie Polak w roli Polańskiego, Rafał Zawierucha – on również zasłużył na uznanie, mimo że to niewielka rola. Bardziej znacząca była Margot Robbie w roli Sharon Tate. Stworzyła postać, której nie da się nie darzyć sympatią. Beztroska, seksowna i urocza, cała ona… całe one. Świetny dobór aktorki.

Dobór aktorów do postaci uważam za rewelacyjny. Świetnie pasowali; grali tak, że podejrzanie sielankowa historia z pojedynczymi „smaczkami” tarantinowskiego kina i czasów, w jakie reżyser nas przeniósł, oglądałam w napięciu. Mimo iż chwilami niewiele się działo, słowo „nuda” nawet nie przemknęło mi przez myśl. Wielowątkowa produkcja miała dość luźną fabułę, co było ryzykownym posunięciem. Okazało się jednak doskonale odzwierciedlać wydarzenia. Tak też, gdy akcja przyspieszała, a wątki się zazębiały, dało się wyczuć grozę. Z racji tego, że osadzona została w konkretnym czasie i miejscu, podejrzewałam, do jakiego finału potencjalnie wszystko zmierza. Poprzez grę aktorską, długość i pikantne, często zabawne dialogi, czuło się „ciężkość” na sercu. W pewnym momencie wprawdzie zdziwiłam się, że Tarantino zaskoczy mnie jakimś posunięciem (przypominam, że jestem jego fanką, a nie napiszę nic bardziej szczegółowego, by nie zdradzić filmu), ale… Jak zwykle po sielance… Działo się, oj działo. Pewnego razu w Hollywood doszło bowiem do prawdziwej masakry. Na pewnym planie filmowym, w głowie pewnego reżysera doszło… do tego, co ogląda się z dziką, być może trochę wręcz chorą, maniakalną przyjemnością.

Film uważam za genialny pod każdym względem. Zarówno fabuła, a więc rozwój akcji w określonym tempie i zakończenie, jak i wszelkie ujęcia oraz to, co zrobili aktorzy… Tu po prostu nie ma czego skrytykować. Mocny język, mocne kino. Napięcie fantastycznie zbudowane. Tarantino grał na emocjach, dozował je, by następnie zszokować. To kolejny szok, i to taki, jakiego ostatnimi czasy brak: bardzo, bardzo pozytywny. Nie umiem wskazać reżysera, który lepiej stworzyłby coś takiego. Trudno o ludzi, którzy lepiej pociągnęliby tę historię. Od początku do końca byłam zachwycona, aż nie chciałam wychodzić z kina, czekając do końca napisów (warto poczekać).

Każdy fan Tarantina musi obejrzeć „Pewnego razu… w Hollywood” – zawodu nie będzie. To jednak produkcja nie tylko dla jego wielbicieli. Czuję, że krąg ten może się zwiększyć o osoby, szukające ciekawych tematów, niecodziennych obrazów, jak i najprawdziwszych emocji (zarówno na ekranie, jak i odczuwalnych). Lepszego hołdu początkom i ewolucji kina wyobrazić sobie nie można.

Kinga Żukowska
(kinga.zukowska@dlalejdis.pl)

„Pewnego razu… w Hollywood”, Quentin Tarantino, Columbia Pictures, 2019.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat