„Płonące dziewczyny” - recenzja

Recenzja książki „Płonące dziewczyny”.
„Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajnego, co by się nie stało wiadome.”

W małej angielskiej wiosce Chapel Croft od lat kultywuje się przedziwną tradycję religijną. Mieszkańcy miasteczka rok rocznie palą w ognisku malutkie splecione z gałązek laleczki, symbolizujące spalonych na stosie w 1556 roku męczenników oraz dwie nastolatki. Trzydzieści lat temu zaginęły tu dwie dziewczyny, a niespełna przed kilkoma miesiącami samobójstwo popełnił młody proboszcz parafii. Wakat na tym stanowisku ma objąć owdowiała  pastorka Kościoła anglikańskiego Jack Brooks, która to przyjechała do Chapel Croft z piętnastoletnią córką Flo. Od samego początku Jack ma wrażenie, że tajemnic miasteczka jest więcej. Na domiar złego w rzeczach zmarłego księdza Brooks odnajduje zestaw do egzorcyzmów. Pojawienie się nowej pastorki to dla tak ściśle ze sobą związanego społeczeństwa nie lada wyzwanie, zwłaszcza, że tutaj nikt nie ufa obcym. Jak głęboko w podziały, podejrzenia i manipulacje zostanie wciągnięta Jack? Czy tajemnicze wizje jej córki są podpowiedzią, że nie wszystkie dusze zaznały wiecznego spokoju?

C. J. Tudor poznałam przy lekturze „Kredziarza” i musze stwierdzić, że z książki na książkę autorka jest coraz lepsza w swym warsztacie. Jej powieści cechuje przede wszystkim niewymuszony realizm, dociekliwość i staranność, by czytelnik w odpowiedniej kolejności, bez mącenia i niepotrzebnego kombinowania mógł sam dostrzec związki między wydarzeniami, czy bohaterami. Dzięki temu autorka jest autentyczna, a jej powieści czyta się przede wszystkim z przyjemnością.

Tudor bardzo mocno zaakcentowała w „Płonących dziewczynach” jedną ważną sprawę, mianowicie życie w małych, wiejskich społecznościach. Mam wrażenie, że to właśnie ten wątek stanowi całe clue powieści. W miastach ludzie pozostają dla siebie anonimowi, nawet mieszkając w jednym bloku. Bardzo często nie znamy nawet nazwisk sąsiadów piętro niżej. Małe miejscowości natomiast rządzą się swoimi prawami, tutaj każdy wie o każdym wszystko i nieważne, czy są to plotki, czy potwierdzone informacje. Tutaj ludzie znają się od zawsze, z pokolenia na pokolenie, z dziada pradziada. Dzięki temu takie społeczności wiąże ze sobą nić porozumienia, której bardzo często nie rozumieją przyjezdni, przez co wydają się być z niej od razu wykluczeni. I to właśnie ten wątek jest w mojej opinii najważniejszy dla głównej bohaterki, pastor Brooks. Mieszkańcy Chapel Croft niechętnie dzielą się tajemnicami swojej wioski, przez co kobieta zmuszona jest na każdym kroku wszystkiego dowiadywać się sama, a biorąc pod uwagę ilość pytań bez odpowiedzi, które się pojawiają na każdym kroku, nie będzie to łatwe zadanie.

„Płonące dziewczyny” to książka, która ciężko jest umieścić w jednym gatunku literackim. Ma w sobie elementy horroru, odrobinę baśniowości, wiarę w zabobony przeplataną z wiarą chrześcijańską oraz cechy rasowego thrillera, trzymającego w napięciu aż do ostatniej strony. Nie będę rozwodzić się tutaj nad fabułą – powiem tylko jedno: jest to powieść, która nie nuży ilością postaci, czy wielowątkowością. „Płonące dziewczyny” czytają się w zasadzie same, dzięki sprytnie skonstruowanej akcji i misternie stworzonej układance, której dopasowanie elementów sprawi czytelnikowi niewysłowioną przyjemność.

Marcelina Nalborczyk
(marcelina.nalborczyk@dlalejdis.pl)

C.J. Tudor, „Płonące dziewczyny”, Warszawa, Wydawnictwo Czarna Owca, 2021r.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat