„Tajemnica wyspy Flatey” – recenzja

Recenzja książki „Tajemnica wyspy Flatey”.
Wszyscy mają swoje sekrety. Czasem te zawarte w książkach bywają równie pociągające i niebezpieczne.

Lata 60. Kolejny wiosenny dzień na odizolowanej od wielkiego świata wyspie Flatey. Nikt tu się nie śpieszy, żyjąc zgodnie z naturą i porami roku, ale choć każdy ma swoje zajęcia, nigdy nie odmówi pomocy sąsiadowi w potrzebie. Hotele nie istnieją, a rzadko pojawiający się przyjezdni są z uśmiechem na ustach przyjmowani w gościnę. Spokój zżytych ze sobą mieszkańców burzy znalezienie zwłok na pobliskiej wysepce zatoki Breiðafjörður. Obowiązek odkrycia tożsamości i transportu denata spada na niechętnego przedstawiciela prefekta Kjartana, który wolałby swą świeżo nabytą wiedzę prawniczą wykorzystywać do wydawania wyroków w zaciszu biura niż do próby zrozumienia miejscowych obyczajów i podejrzenie popularnej fascynacji na punkcie średniowiecznego manuskryptu o nazwie „Flateyjarbók”. Czyżby to właśnie skandynawskie sagi miały stać się kluczem do rozwikłania zagadkowej śmierci?

Wbrew pozorom nie tylko nawiązanie do prawdziwego rękopisu opowiadającego losy norweskich królów sprawia, że „Tajemnica wyspy Flatey” nie jest typowym kryminałem. Autor bardziej skupia się na odtworzeniu klimatu jednoczesnego odosobnienia i bliskości zamkniętej społeczności oglądanej oczami kogoś z zewnątrz, niż na zaskakiwaniu czytelnika tysiącem tropów dotyczących sprawcy. Zamiast pościgów zaglądamy w świat legend, miejscowych przesądów, specyficznej mentalności i życia przeszłością. Miejsce typowego, niezmordowanego policjanta nieśpiącego po nocach by schwytać złoczyńcę zajmuje wygrzewający się w słońcu lub na talerzu maskonur. O ile opisy kuchni i przyrody mogą się nam wydać dość egzotyczne, o tyle, myśl, że i dziś można znaleźć niekonieczne odgrodzone geograficznie wspólnoty funkcjonujące według własnego rytmu nadaje książce Viktora Arnara Ingólfssona ponadczasowości. Przeniesienie akcji o 5, 10, czy 57 lat nie zmieniłoby w zasadzie nic w jej wymowie i mam nadzieję, że planowany miniserial stacji RÚV skupi się na tym aspekcie. Wiele historii traci na wartości przy przeniesieniu na ekran i rzadko można powiedzieć, że adaptacja jest równie dobra, co pierwowzór, ale w tym przypadku jestem dziwnie spokojna. Być może udzieliła mi się senna atmosfera wyspy, a może to zasługa faktu, iż tym razem do końca nie udało mi się odgadnąć, kto i dlaczego zabił, o skomplikowanej zagadce zawartej w „Flateyjarbók” nawet nie wspominając.

Szukający silnych wrażeń, pogłębionych rysów psychologicznych i dużej porcji makabry raczej nie mają w „Tajemnicy wyspy Flatey” czego szukać, jednak powinna ona przypaść do gustu wszystkim sympatykom opowieści o wikingach oraz miłośnikom krótkich, lekkich kryminałów osadzonych w nadmorskich osadach. Fanom serialu „Vikings” z pewnością spodoba się również dodany przez wydawcę fragment „Sagi wikingów jomskich”, ponieważ zawiera scenę, którą musiał przy pisaniu scenariusza zainspirować się Michael Hirst.

Izabela Fidut
(izabela.fidut@dlalejdis.pl)

Viktor Arnar Ingólfsson, „Tajemnica wyspy Flatey”, Gliwice, Wydawnictwo Helion, 2017 r.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat