Jako miłośniczka produkcji Netflixa i wierna fanka serialu „Black Mirror” nie mogłam nie sięgnąć po zbiór opowiadań polskiej autorki Anny Laszczki pt. „Życie z kartonu”. Jak przekonuje dystrybutor w tyle książki, „w tomie […] mieszają się najrozmaitsze style, światy i czasy”. Ktoś mógłby odpuścić, sięgnąć po historie przyziemne i realne, ale nie ja. Fantastyka? Oniryzm? Szczypta magii w życiu codziennym? Poproszę!
Był wieczór. Nastawiłam odpowiednią muzykę, przykryłam się kocem i zaczęłam lekturę debiutanckich opowiadań Laszczki. W połowie pierwszego mina mi zrzedła. Autorka nieudolnie próbowała zbudować nastrój tajemnicy, jednocześnie zdradzając istotny fakt w tytule. Postanowiłam jednak dokończyć i zabrać się za kolejne opowiadanie. Może w nim odnajdę tę „zupełnie fantastyczną historię” obiecywaną przez dystrybutora – pomyślałam.
Niestety kolejne opowiadania były tak samo realistyczne jak pierwsze. Na dodatek każde okazało się przesycone osobistą ideologią autorki i jej wiarą w Boga. Czy to tani chwyt na trafienie do serc osób wierzących? Możliwe. Ja przy trzeciej historii o tym, jak to Bóg pomaga, czuwa i jest dobry, miałam ochotę wydłubać sobie jedno oko. Nie lubię książek, w których narrator poucza mnie, jak mam myśleć, i przestawia „jedyną prawdę”. W rzeczywistości nie ma jedynej prawdy. Wszystko zależy od przekonań.
Przesyt ideologiczny to jednak nie wszystko, co mnie w opowiadaniach z tomu „Życie z kartonu” zmęczyło. Chyba nawet bardziej przeszkadzał mi fakt, że Laszczka nie jest dobrą pisarką. Jeśli skończyła studia humanistyczne – trudno powiedzieć, z racji iż nie udostępniono czytelnikom notki biograficznej – to nie miała okazji trafić na polonistę, który wytłumaczyłby jej, dlaczego nie buduje się długich tekstów z niemal samych zdań złożonych. Złożonych wielopiętrowo i zawiłych. Oto przykłady:
- „Wygłosiwszy tę mającą ją uspokoić kwestię, nadspodziewanie sprawnie zakręcił się na pięcie i powtórnie skrzypiąc drzwiami, zniknął w ciemnym korytarzu”.
- „To dziwne, ale w tym pomieszczeniu robili tak wszyscy, którzy zostawali tu sam na sam z wybijanym zielonym pluszem fotelem, toaletką z dwiema maleńkimi szufladkami i pyszniącym się karykaturalnymi odbiciami lustrem”.
- „Było tak cicho, że miała wrażenie, iż słyszy opadający na toaletkę różowy puder, który wzniósł się w powietrze, gdy nieopatrznie zbyt gwałtownie podniosła rękę”.
Jak pewnie zauważyliście, zdania zostały wzięte z tego samego opowiadania, a nawet tej samej kartki. Nie poświęciłam wiele czasu, by je znaleźć, ponieważ takie jest co drugie zdanie w historiach Laszczki. Może autorka sądzi, że im bardziej je rozbuduje, tym wyda się lepszą pisarką? Cóż, jest na odwrót. Podczas czytania czułam się tak, jak w liceum, kiedy klasa miała przeczytać „Nad Niemnem”. Zmęczenie to łagodne określenie.
Nie dotrwałam nawet do połowy „Życia z kartonu”. Szkoda mi czasu na tak złe książki, zwłaszcza że czytam sporo: i prywatnie, i przygotowując materiały recenzji. Sama na pewno po kolejne utwory Laszczki nie sięgnę. Wam też odradzam. Tym zaś, którzy się natną, współczuję.
Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)
Anna Laszczka, „Życie z kartonu”, Gdynia, Novae Res, 2019 r.