Alicja Horn opowiedziała nam o procesie tworzenia powieści i niespodziankach, które czyhają na autora po postawieniu ostatniej kropki. Wyjaśniła nam również powody korzystania z pseudonimu literackiego i zdradziła nietypowe marzenie. Poznajcie bliżej autorkę książki „Wyleczeni”.
„Wyleczeni” to Pani debiut literacki. Jakie pułapki czyhają na początkujących autorów?
Przekonanie, że po napisaniu książki to jest już z górki. Teraz wiem, że pisanie to czysta przyjemność. Czarna robota zaczyna się dopiero po zakończeniu. Godziny, które spędziłam na redakcji i edycji „Wyleczonych” absolutnie nie dawały już tyle frajdy, co tworzenie.
Swoją książkę podpisała Pani pseudonimem. Był to margines bezpieczeństwa w razie nieudanej próby, a może decyzja podyktowana racjonalnymi pobudkami?
Jestem lekarzem, który aktywnie wykonuje swój zawód. Nie chciałabym, żeby moi pacjenci odnieśli wrażenie, że piszę o rzeczywistych wydarzeniach albo żeby oceniali mnie, jako lekarza, przez pryzmat moich książek. Bo przecież „Wyleczeni” to powieść beletrystyczna, całkowita fikcja. Z drugiej strony pisząc pod prawdziwym nazwiskiem niewątpliwie martwiłabym się o to, jak moi pacjenci zareagują na niektóre wątki i pewnie w rezultacie nie miałabym odwagi umieścić ich w swoich książkach. To byłby rodzaj autocenzury, nakładanie sobie kagańca na kreatywność. Dlatego postanowiłam zupełnie rozdzielić oba światy – świat literatury i świat medycyny – i funkcjonować w nich jako dwie różne osoby.
Czy pseudonim Alicja Horn ma coś wspólnego z tytułową bohaterką powieści Tadeusza Dołęgi -Mostowicza? A może zbieżność ta jest całkowicie przypadkowa?
Ta zbieżność jest całkowicie przypadkowa. Pseudonim powstał z połączenia dwóch wyrazów – nazw, które mają dla mnie osobiste znaczenie.
Książka „Wyleczeni” przedstawia dość ponury obraz polskiej służby zdrowia. Widzi Pani jakieś światełko w tunelu lub szansę na poprawę sytuacji?
Jestem z natury optymistką, ale sytuacja robi się z roku na rok coraz gorsza. Medycy różnych zawodów rezygnują z pracy, wyjeżdżają za granicę albo przenoszą się do sektora prywatnego. Ci, którzy zostali, muszą pracować za tych, którzy odeszli. Są przemęczeni, zarabiają mniej niż ich koledzy i niekiedy pracują na sprzęcie, który już dawno powinien zostać wymieniony, bo stanowi zagrożenie dla życia pacjentów. Ku mojemu zdziwieniu, wiele osób reaguje kompletnym zaskoczeniem na patologie, które opisuję w „Wyleczonych”. A przecież to nie jest żadna tajemnica, jak funkcjonują polskie szpitale. Wystarczy posłuchać strajkujących pielęgniarek czy rezydentów. Być może chodzi o to, że osadzenie tych patologii w konkretnych sytuacjach pozwala łatwiej zrozumieć mechanizmy, które tymi patologiami rządzą. Czytelnik poznaje ich okoliczności i tym samym przestają one być abstrakcyjne. Nie są już tylko hasłami na transparentach czy nagłówkami w gazetach.
Główna bohaterka Pani debiutu jest postacią niejednoznaczną. Czy Marta ma swój odpowiednik w rzeczywistości, a może są w niej cechy, które można przypisać Pani?
Bohaterka „Wyleczonych” swoje imię zawdzięcza mojej prawdziwej przyjaciółce, która – tak jak Wolska – jest osobą bardzo praktyczną, o żelaznym charakterze, bez skłonności do dramatyzowania. Miałam nadzieję, że to imię będzie książkową bohaterkę do czegoś zobowiązywać. A moim zamierzeniem od początku było, by zrobić z niej postać niejednoznaczną, ale charakterystyczną. A nawet charakterną. Marta jest kowalem własnego losu. I przy okazji losów innych ludzi, na dodatek nie do końca w sposób, jaki oczekiwalibyśmy od lekarza. Mam wrażenie, że udała mi się do tego stopnia, że ostatnio wymyka się także i moim planom, zaczynając żyć własnym życiem. Na razie wydaje mi się, że to bardzo dobrze, bo dzięki temu sama do końca nie wiem, jak moja bohaterka zachowa się w sytuacjach, jakie dla niej tworzę. W każdym razie jest ode mnie zupełnie różna i ten fakt na pewno ułatwia mi pisanie – Wolska może w książkach robić rzeczy, których Horn nigdy w prawdziwym życiu by nie zrobiła.
Zawsze zastanawiam się jak autorzy dobierają imiona do swoich bohaterów. Jak u Pani wygląda ten proces? Dobiera Pani imię do charakteru postaci, a może gotowa już postać otrzymuje losowe imię.
Marta od początku miała być Martą. Tak ją nazywałam nawet wtedy, kiedy książka była dopiero w fazie pomysłu, w mojej głowie. W przypadku pozostałych bohaterów bywało różnie. Na przykład Michał został Michałem, bo nie znam nikogo o takim imieniu. W każdym razie nie jakoś blisko. Nie chciałam, by kojarzył mi się z żadnym znanym mi mężczyzną. Wolałam, by był zagadką, nie tylko dla czytelników, ale także dla mnie i dla Marty. Taki typ – mało mówi o sobie i swojej pracy, ale to tylko dodaje mu atrakcyjności. Z kolei niektórzy, jak Apolinary, otrzymali imiona na tyle oryginalne, by łatwo było je zapamiętać i nie mylić z innymi. Bo bohaterów w mojej książce jest jednak wielu, więc powinnam czytelnikom jakoś ułatwiać ich zapamiętywanie.
Jako początkująca autorka czyta Pani recenzje swojej debiutanckiej powieści? Jakie emocje towarzyszą Pani podczas czytania pozytywnych i negatywnych opinii?
Przede wszystkim zdziwienie, jak bardzo różne emocje „Wyleczeni” wywołują. Od „lekki thriller, świetnie nadaje się na plażę”, po „co za mroczna książka, nie mogę przestać o niej myśleć, jak w ogóle komuś mógł przyjść do głowy tak straszny pomysł”? Generalnie cieszę się z każdej opinii (chociaż z tych pozytywnych bardziej) – po to przecież piszę, by ktoś inny mógł moją książkę przeczytać i by poruszyła w nim jakieś struny, skłoniła do przemyśleń. Będą to przemyślenia bardzo różne, tego jestem świadoma, zresztą taki efekt chciałam osiągnąć. Moja powieść jest bardzo nieoczywista i moralnie niejednoznaczna. Na dodatek jako autorka nie oceniam swoich bohaterów – stoję z boku i staram się obiektywnie tworzyć historie. Ocenę pozostawiam czytelnikom.
Gdyby miała Pani szansę zostać pełnoetatową pisarką, zrezygnowałaby Pani z pracy lekarza?
Nie. Zbyt dużo wysiłku włożyłam w to, by osiągnąć ten etap zawodowy, na którym obecnie się znajduję. Studia, specjalizacja, doktorat – to wszystko zajęło sporą część mojego życia. Poza tym praca z ludźmi jest niewyczerpanym źródłem inspiracji do tworzenia kolejnych powieści. Nie wiem, jak radzą sobie pisarze, którzy zajmują się tylko pisaniem. Ja mam bogatą wyobraźnię, ale mimo wszystko do pisania i tak potrzebuję „natchnienia z prawdziwego życia”.
Często spotykam się z opinią, że pisanie uzależnia? Jak jest w Pani przypadku?
Coś w tym jest. Zaczęłam pisać w stosunkowo późnym wieku i trochę przez przypadek. Miała powstać jedna książka, a jestem w trakcie pisania trzeciej. Pisanie sprawia mi ogromną przyjemność pewnie również dlatego, że nie muszę tego robić. W dodatku tak bardzo różni się to od mojej codziennej pracy, gdzie na kreatywność raczej nie powinnam sobie pozwalać. W medycynie wszystko jest uporządkowane i posegregowane, zupełnie inaczej niż w książkach, w których mogę porządnie namieszać.
Ma Pani ochotę spróbować sił w innych gatunkach literackich, czy thriller medyczny to jednak obszar, w którym czuje się Pani najpewniej?
O „Wyleczonych” lubię mówić, że są powieścią międzygatunkową. Nie do końca jest to thriller medyczny, choć pewnie do tego im najbliżej. Dobrze czuję się w takim „misz-maszu” i sądzę, że w najbliższym czasie będę podążać tą drogą. Mam kilka pomysłów niezwiązanych z „Wyleczonymi” i wszystkie zahaczają o medycynę – jest ona fascynującym tłem dla opowieści kryminalnych i wszelkiego rodzaju historii „z dreszczykiem”. Nie sądzę więc, bym prędko porzuciła wątki medyczne.
O czym marzy jeszcze tajemnicza Alicja Horn?
Podobnie jak książkowa Marta, maniakalnie uprawiam rośliny doniczkowe. I jak ona marzę o tym, by Monstera variegata kosztowała połowę tego, co teraz, żebym mogła ją wreszcie mieć w swojej kolekcji!
Zatem tego Pani życzę i dziękuję pięknie za rozmowę
Pytania przygotowała Anna Wasyliszyn, portal dlaLejdis.pl