„Ewangelia dzieciństwa” – recenzja

Recenzja książki „Ewangelia dzieciństwa”.
Bywa, że z wiekiem człowiek nie staje się mądrzejszy…

Zazwyczaj, kiedy przeczytam książkę – a czasem już nawet podczas jej czytania – doskonale wiem, co o niej napiszę. Potrafię określić jej mocne i słabe strony; gdzieś tam w głowie układam sobie scenariusz przyszłej recenzji; wyobrażam sobie jak merytorycznie rozjeżdżam tę pozycję w drobny mak, bądź wręcz przeciwnie – jak punktuję jej mocne strony, zachęcając innych do przyjrzenia się tej lekturze. Niestety podczas czytania powieści Lydii Millet nie miałam w głowie absolutnie nic. Co więcej – dwa tygodnie później nadal w niej nie mam nic, a terminarz goni, więc muszę coś napisać. Tylko co? Z jednej strony powieść jest nieco szokująca i ma – a przynajmniej tak mi się wydaje – uzmysłowić nam coś niezwykle ważnego. Z drugiej zaś mam wrażenie, że jest zbyt przegadana. Te wszystkie metafory, którymi karmi nas autorka; te wszystkie quasi – intelektualizmy rzucane gdzieś między słowami i mnogość symboli sprawiają, że odnalezienie się w jej klimacie staje się męczarnią podobną do tej, którą mogłaby przeżyć (a raczej nie przeżyć) ryba położona na rozgrzanym asfalcie.

Fabuła powieści nie jest specjalnie skomplikowana. Grupa rodziców wraz ze swoimi dziećmi spędza urlop w domku nad oceanem. Jedna z bohaterek – Eve – nastolatka i siostra Jacka opowiada nam o dwóch pokoleniach – rodziców i dzieci – kreśląc zarazem różnice pomiędzy nimi i pokazując upadek tego pierwszego. Pokolenie rodziców jawi się nam jako nieodpowiedzialne, nieświadomie; jako pokolenie ignorantów, zaćpanych i zachlanych, w których próżno szukać oparcia. To pokolenie dzieci wydaje się być tu bardziej racjonalne, empatyczne, przewidujące. Warto dodać, że dorośli są w całej historii tak odarci z autorytetu; tak nieistotni, że nawet nie znamy ich imion – oni są po prostu matkami i ojcami.

Czas upływa bohaterom bardzo różnie. Rodzice urządzają sobie wieczorne libacje podczas których uprawiają „paplaninę”; dzieci zaś – zniesmaczone ich zachowaniem starają się znaleźć dla siebie jakieś zajęcia, które pozwolą im jakoś przetrwać. Tymczasem zbliża się wielki huragan, który może zniszczyć dotychczasowy kształt świata. Okazuje się, że w obliczu zagrożenia to dzieci będą dorosłymi, natomiast dorośli… dalej będą balować w najlepsze.

O czym jest ta książka? O wszystkim. A dla mnie jak o wszystkim, to i o niczym. Mamy tu katastrofę klimatyczną, różnicę pokoleń, trudne relacje dzieci i rodziców, rozczarowanie, upadek autorytetów, niezrozumienie. I o ile tematy poruszane w „Ewangelii dzieciństwa” są ważne i trudne, o tyle sposób ich przedstawienia sprawia, że tracą na wartości. Mam wrażenie, że wątki są pourywane, chaotyczne, niekompletne, a przytłoczenie czytelnika ogromem metafor i symboli sprawia, że gubi się on w całej treści.

Dla mnie ta powieść była po prostu nudna. Być może jestem zbyt mało światła, ale widocznie nie potrafię pojąć zamysłu autorki. Czasem mniej znaczy więcej. Mam nieodparte wrażenie, że autorka miała bardzo ambitny plan, który po prostu przerósł jej możliwości. Książka nie trafiła w mój gust, jednak jestem przekonana, że znajdzie swoich zwolenników.

Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)

Lydia Millet, „Ewangelia dzieciństwa”, Wydawnictwo  Echa, Warszawa 2022.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat