"Ginczanka. Chodźmy stąd" - recenzja

Recenzja spektaklu "Ginczanka. Chodźmy stąd".
"Nie boję się ogromu świata"

Zuzanna Polina Gincburg, a może Zuzanna Ginczanka? Kim jest kobieta, poetka, której twórczość docenił m. in. Julian Tuwim? Kim jest kobieta, którą zastrzelono w 1944 roku w Krakowie? Spektakl w tymczasowej siedzibie Teatru Żydowskiego usiłuje odpowiedzieć na to pytanie, jednak żaden widz nie uzyskuje jednoznacznej odpowiedzi.

Zresztą sama Ginczanka również nie jest tak "oczywista". Urodzona w rodzinie zasymilowanych  Żydów we wczesnym dzieciństwie przeprowadziła się wraz z nimi na Wołyń i jako jedyna w rodzinie biegle posługiwała się językiem polskim. Językiem, w którym pisała swoje wiersze i zadebiutowała, gdy miała 10 lat. Dualizm narodowościowy bardzo szybko przełożył się na jej twórczość i zmysł obserwacji. Jako uczennica stołecznego studium pedagogicznego zajmuje się pisaniem satyr do "Szpilek" i wydaje jedyny tom poezji. Wkrótce jej karierę przerywa wybuch wojny, której nadejście przeczuwa, podobnie jak totalitarne zapędy, jakie wkrótce ogarną całą Europę. Europę, która powoli staje się martwa.

To właśnie tę poetkę, która wydała zaledwie jeden tom poezji; której kolejne wiersze cudem się zachowały i która wreszcie jako jedyna zdecydowała się upublicznić dane swojej denuncjatorki z Krakowa umieszczając je w swoim utworze, przybliża najnowszy spektakl w reżyserii Krzysztofa Popiołka. W Ginczankę wciela się Ewa Dąbrowska, która z jednej strony posługuje się poezją Ginczanki, ale jednocześnie boi się o siebie i swoje życie. Aktorce towarzyszy muzyka na żywo, która podkreśla zmienność odczuć. Przeprowadzki, ucieczki, denuncjacja w Krakowie, gdzieś pomiędzy jest ślub, który właściwie zamienia się w troskę już o dwa byty. Każdy dzień to nieustająca walka. "Dla ciebie chcę być biała - Polsko!" - śpiewa popularny w dwudziestoleciu międzywojennym szlagier, uzupełniając go o swoją największą, ale niespełnioną miłość. To dla Polski, która jej nie chce, nie rozumie, a z czasem także - zapomina.

Na scenie jest jedynie szczątkowa scenografia, która podkreśla emocjonalną burzę, z jaką nieustannie zmaga się sama Ginczanka. Ciągle uciekająca zdobywa przekonanie, że gdzieś tam czai się jej koniec, który warto jakoś utrwalić, zapisać, choćby po to, żeby się pożegnać. Bo pozostaje najważniejsze: podsumowanie swojego życia, które lada chwila może przerwać śmierć. Bo ją ciągle i wszędzie czuć. A ona, Zuzanna, jest przecież ciągle zbyt młoda, aby umierać.

"Ginczankę" można potraktować dosłownie, odbierając zmysłami jej świat, który jest jednocześnie wizją świata tuż przed wojną i w jej trakcie. Można również podejść do niej nieco filozoficznie, przyglądając się na jej przykładzie, do czego prowadzi nienawiść skierowana do konkretnych grup lub jak się czuje jednostka coraz bardziej osaczana, którą rządzi pewność co do szybkiej i nieuniknionej śmierci. Nie jest to spektakl łatwy, ale z pewnością godny polecenia choćby dlatego, że Zuzanna Ginczanka należy do grona utalentowanych poetek. Mimo że historia robi wszystko, aby o niej zapomnieć.

Agnieszka Pogorzelska
(agnieszka.pogorzelska@dlalejdis.pl)

Teatr Żydowski w Warszawie, "Ginczanka. Chodźmy stąd", Premiera 14 października 2017




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat