„Immunitet” – recenzja

Recenzja książki „Immunitet”.
Panie Remigiuszu! Należy się panu porządny łomot!

Dlaczego? Nie napisałam planu rozwoju zawodowego. Nic nie załatwiłam i nic nie zrobiłam. Naraziłam się szefowej, narzeczonemu i trenerowi na siłowni. Musiałam przeczytać książkę. Dziwne? Może. Tylko drugi książkoholik mnie zrozumie. I pisarz.

Gdybym była połączeniem Kayah i poetki najwyższych lotów ze zdolnościami parafrazowania pewnie stworzyłabym jakiś oskarżycielski wiersz oparty na parafrazie znanego niegdyś „Testosteronu”. Brzmiałoby to mniej więcej tak: „Oskarżam Cię o łez strumienie, książki skończenie, łzy i bezsens”. Na szczęście nie mam tak wybitnego talentu i jedyne, co mogę stworzyć to „arcydzieło” recenzji wazeliniarskiej.

Powieść „Immunitet” jest czwartą częścią cyklu, w której pierwsze skrzypce grają Chyłka i Zordon. Tym razem ten prawniczy duet będzie musiał rozwikłać zagadkę sędziego Trybunału Konstytucyjnego, który został oskarżony o brutalne zabójstwo. Okazuje się, że oskarżony nigdy nie spotkał rzekomego oprawcy, jednak mimo wszystko prokuratura ma solidne dowody zbrodni i domaga się uchylenia immunitetu. Z biegiem sprawy na jaw wychodzą nowe fakty, a na nieskazitelnym dotąd obliczu sędziego zaczynają pojawiać się pierwsze rysy… Co do bohaterów, to Chyłka dalej tankuje litry tequili i mimo, że na co dzień chodzi nawalona jak bombolot, nie traci rezonu i umie wszystko tak wykombinować, że i tak wychodzi na swoje. Z kolei Zordon, czyli Kordian może nie przeżywa jak swój imiennik uniesień na szczycie Mont Blanc, ale za to bryluje na sądowej sali.

Ciężko powiedzieć mi czy „Immunitet” jest lepszy, czy gorszy od poprzednich części, bo uważam, że wszystkie są tak samo… Genialne? Świetne? Ciężko zachować mi obiektywizm pisząc o książkach autora, na którego zachorowałam. Przepraszam, ale nie umiem inaczej nazwać tego stanu. Mam wrażenie, że tak głęboko przesiąkłam osobowością Chyłki, że gdzieś zgubiłam swoją. „Co się tak bujasz jak gówno na gzymsie?” – mówię do swojego narzeczonego, który pokonuje pięć razy trasę między łazienką a pokojem. „Niuchasz jak samiec pawicy grabówki w okresie godowym” – dodaję. Wywiązuje się potyczka słowna, którą kwituję: „Jesteśmy jak Chyłka i Zordon. Razem źle, bez siebie jeszcze gorzej.”

Powieść, podobnie jak inne, wciągnęła mnie bez reszty. Stopniowo rozwijająca się akcja, chwile pełne napięcia, coraz to nowsze informacje wychodzące na jaw i wartkie dialogi sprawiły, że weszłam w fabułę jak nożyk w roztopione masełko.

Czytając, zastanawiałam się, czy ta część będzie ostatnią. Męczyło mnie to tak bardzo, że od razu zerknęłam na posłowie i poczułam niesamowitą ulgę… Zresztą Remigiusz Mróz szykuje nam na końcu powieści solidną niespodziankę! Od razu postaram się wszystkich uprzedzić - nie, nie będzie to gorący romans Chyłki i Zordona. Coś grubszego kalibru.

Jednak gdyby autor zmienił zdanie i stwierdził, że o prawniczym duecie z kancelarii Żelazny&McVay nie napisze już nic więcej, to zbieram znajomych i organizuję pikietę protestacyjną. No pasarán!

Anna Kantorczyk
(anna.kantorczyk@dlalejdis.pl)

Remigiusz Mróz, „Immunitet”, wyd. Czwarta Strona, Poznań, 2016 r.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat