Mordercza sieć powiązań

Recenzja książki "Requiem dla Bostonu".
Każda zbrodnia powinna być ukarana, co jednak w sytuacji gdy jest ona całkiem inna niż się wydawało? "Requiem dla Bostonu" to nie kryminał dla lubiących jasny podział - na dobrych i złych bohaterów.

Prowincjonalne miasteczka mają to do siebie, że nuda ma w nich jedną zaletę - przestępczość bliska jest zeru. Versailles jest właśnie taką mieściną, ożywa jedynie w okresie letnim, ale nawet wtedy stróże prawa nie mają dużo pracy, niesforni letnicy raczej nie należą do groźnych przestępców. W takim klimacie odkrycie zwłok staje się wydarzeniem, które od razu staje się tematem numer jeden dla wszystkich mieszkańców.

Miejscowy szeryf również nie zamierza stać z boku i patrzeć jak dochodzenie prowadzą koledzy z Bostonu, a on jest zostaje zepchnięty na boczny tor. Ben Truman chce wziąć czynny udział w grupie śledczej, przecież przestępstwo zostało popełnione na jego terenie, a ofiara to prokurator. Przed młodym policjantem otwiera się całkiem inny świat, jednak nie jest on w nim skazany tylko na siebie. John Kelly przeszedł na emeryturę, ale kilkadziesiąt lat w bostońskiej policji nie pozwala mu przejść obojętnie obok zbrodni.

Duet mistrz i uczeń rodzi się i z potrzeby chwili i z chęci powrotu, chociażby nieoficjalnego, do pracy, stanowiącej przez tyle lat  centrum życia. Boston to nie Versailles - to lekcja numer jeden, którą Ben szybko przyswaja. Druga wiąże się z szukaniem odpowiedzi na pytania, na jakie nikt wcześniej nie kwapił się odpowiedzieć, a trzecia dotyczy zaufania, które szybko zostaje wystawione na próbę. W książce "Requiem dla Bostonu" nic nie dzieje się bez przyczyny, śmierć prokuratora również nie jest przypadkowym zabójstwem, ale droga od odkrycia tożsamości sprawcy do jego skazania jest długa i wiedzie dość krętymi ścieżkami. Już raz udało mu się wywinąć, teraz sytuacja wydaje się powtarzać, tym razem jednak Ben nie zamierza łatwo się poddać, na dodatek w starych aktach odnajduje interesujące informacje. Może stara sprawa nieprzypadkowo znalazła się na biurku ofiary?

"Requiem dla Bostonu" rozpoczyna się wcale nie od trzęsienia ziemi, ale okazuje się, że nawet bez początku jak u Hitchocka czytelnik na pewno nie będzie się nudził. Już od pierwszych stron można podejrzewać, że nieprzypadkowo autor sięga do wydarzeń z przeszłości i faktycznie stanowią one ważny wątek, który dopiero w końcowej części nabiera silnego znaczenia. Jednak najważniejszy w książce Williama Landay`a jest klimat od początku mający w sobie cień mroku, który narasta w miarę rozwoju akcji.

"Requiem dla Bostonu" to nie kryminał, w którym granica pomiędzy dobrym i złem jest wyraźna, wprost przeciwnie. Czytelnik wciąż widzi walkę pomiędzy tym, co uznaje za bezprawne a co dozwolone, bo usankcjonowane prawem. Przestępcy i stróże prawa, jedni i drudzy powinni być rozpoznawalni na pierwszy rzut oka, ale rzeczywistość nie jest bajką, a raczej jej ponurym alter ego. Boston w opisie Landay`a jest miastem, w którym bezprawie wcale nie jest odosobnionym przypadkiem, a prowincja wbrew pozorom ma również mroczną stronę. "Requiem dla Bostonu" to nie typowy kryminał noir, ale wiele z tego gatunku elementów można odnaleźć w fabule, a przede wszystkim zaskakujące zakończenie i niepowtarzalną atmosferą, która nie pozwala z góry zakładać jak potoczą się losy bohaterów.

Katarzyna Pessel
(katarzyna.pessel@dlalejdis.pl)

William Landay , "Requiem dla Bostonu" , Amber 2013




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat