Szkoda, że dostają wymiętoszoną i mokrą broszurkę z niepewnego źródła.
Fenomen Pięćdziesiąt Twarzy Greya trwa od momentu, kiedy to na sklepowych półkach pojawiła się powieść. Wszystkie, ale absolutnie wszystkie dziewczyny i kobiety zaczytywały się w opowieści gdzie kopciuszek spotyka swojego księcia z bajki, którego kieszenie są napchane gotówką. A te historie z „pejczykami” to takie małe drobnostki, które tylko dodawały animuszu czytelniczkom, by jeszcze dogłębniej wgryzać się w treść. Jak każdy inny harlekin książka spełniała swoją rolę.
Film traktuje dokładnie o tej samej, płomiennej miłości. Młoda studentka Anastasia spotyka nieprzyzwoicie bogatego, młodego i przystojnego Christiana Greya. Niestety jej brak profesjonalizmu i natarczywość młodzieńca sprawia, że zaczynają się ze sobą spotykać. Umysł Christiana jest jednak opętany pomrukiem perwersji, która jako jedyny element odróżnia film od kiepskiego romansidła produkowanych masowo w USA. i Indiach.
Nie idzie powiedzieć niczego poważnego o relacji czy historii zawartej na ekranie. Kiepski reżyser, którym niewątpliwie jest Pani Taylor-Johnson ani o milimetr nie postarała się przybliżyć historii w kierunku atrakcyjności. Ochy i achy widzów opuszczających kino są zupełnie niezrozumiałe, a film bazuje na kiepskiej książce, która niespecjalnie ma elementy wspólne z literaturą piękną. Wystarczy mieć odrobinę oleju w głowię, lub spojrzeć zza zasłony pożądania i namiętności, by dostrzec wątły szkielet na jakim opiera się konstrukcja. Wydmuszkowe postacie, w wydmuszkowym świecie złączone wyobrażeniami rozchichotanej dziewicy. Nie ma w tym ani trochę rozrywki, tylko harlekin przystrojony w polewkę z nibysztuki.
Semko Bayer
(semko.bayer@dlalejdis.pl)
Pięćdziesiąt twarzy Greya, reż. Sam Taylor-Johnson, USA 2015