Niestety, już pierwsze strony wywołują zdumienie czytelnika: wspomnienia autorki przeplatane są ni stąd, ni zowąd wykładami na przeróżne tematy. I tak historia pewnego sylwestra staje się okazją do przytoczenia genezy tego święta, a wygląd sali balowej prowadzi do wywodu o odkryciach Mikołaja Kopernika! Doprawdy trudno pojąć takie konstruowanie fabuły, czymże mają być te wtręty, jeżeli nie zwykłymi „zapychaczami” tekstu? Dodatkowo, nie są one ani odkrywcze, ani ciekawie przytoczone, ot w stylu nudnawego wykładu.
Fatalnie także czyta się książkę niemal w całości zbudowaną ze zdań prostych. Ten telegraficzny styl nie świadczy najlepiej o literackim talencie autorki. Tak samo zresztą jak mieszanie czasów przeszłego i teraźniejszego w obrębie jednego akapitu. Pogłębia to wrażenia chaosu, jakie narasta w trakcie przewracania kolejnych stron: pani Sęczykowska skacze od wspomnienia do wspomnienia, przeplatając je kolejnymi niepotrzebnymi nikomu informacjami np. dotyczącymi wychowywania dzieci w dworach staropolskich. Na to wszystko spływa dodatkowo lukier w postaci mądrości rodem z książek Paula Coehlo.
Trudno także nie dostrzec wysiłków, by w każdy rozdział wpleść pochwałę religii katolickiej, co przybiera czasami kuriozalne formy, jak choćby w przypadku tezy o wysokiej moralności szlachty polskiej jako wyniku wychowania katolickiego. Nie sposób nie uśmiechnąć się na myśl o „moralności” niektórych naszych przodków, szczególnie tych urzędujących w dworach.
Najgorsze jednak, że autorka stawia się w pozycji wyroczni i tonem pełnym wyższości wygłasza kazania np. o degeneracji polskiej wsi. Powiela krzywdzące stereotypy i mocno uogólnia, jak choćby w rozdziale, gdzie sprowadza wszystkich mieszkańców Mazur do pijaczków wystających pod lokalnym sklepem.
Elżbieta Sęczykowska stworzyła dziwną hybrydę gatunkową: ni to biografię, książeczkę naukową dla dzieci, czy też poradnik hodowli jeleni. Jakkolwiek by jednak nie spojrzeć na „Randkę z…”, trudno jednak uznać ten eksperyment za udany. Całość jest pretensjonalna, miejscami niezwykle nudna i pozbawiona wigoru.
Próżno czekałam, aż opowieść nabierze życia i stanie się tym, co obiecywała okładka: barwną historią wiążącą człowieka i przyrodę w całość. Szkoda zmarnowanego tematu: chętnie przeczytałabym o tak śmiałym przedsięwzięciu, ale w wykonaniu kogoś, kto tchnąłby w te wszystkie perypetie więcej życia.
Małgorzata Tomaszek
(malgorzata.tomaszek@dlalejdis.pl)
Elżbieta Sęczykowska, „Randka z jeleniem”, Edipresse, Warszawa 2016