„Wróbel w getcie” – recenzja

Recenzja książki „Wróbel w getcie”.
Kolejna „antyperełka” literatury obozowej.

Ta książka nie jest moim pierwszym spotkaniem z Kristy Cambron. Kilka miesięcy temu wpadła w moje ręce powieść „Motyl i skrzypce” i może nie podbiła mojego serca tak, jak ja bym tego chciała, ale spodobała się za sprawą dwutorowej narracji, lekkiego pióra autorki i ogólnej spójności całej lektury. Z tego też powodu z ogromnym zapałem wzięłam się za czytanie „Wróbla w getcie”. Niestety podczas czytania mój zapał powoli gasł i gasł, by na końcu ledwo się tlić.

Rok temu miałam przyjemność (?) recenzować powieść Heather Morris pt. „Podróż Cilki”, w której dość obszernie rozpisałam się o tym, jak bardzo nienawidzę, gdy współcześni pisarze infantylizują temat obozów koncentracyjnych; jak mierzi mnie robienie z ludzkiej tragedii tła do ckliwego love story. Niestety, o zgrozo, najnowsza powieść Kristy Cambron, do tego dość niechlubnego grona można zaliczyć.

Autorka zastosowała podobny schemat, co w pierwszej części. Mamy czasy współczesne, w których bohaterami są Sera i William oraz czasy wojenne, gdzie możemy obserwować perypetie Kai Makovsky. Kaja jest młodą dziewczyną; pół – Żydówką i dlatego musi uciec ze swojego kraju. Trafia do Londynu, ale po jakimś czasie znów wraca do ojczyzny, aby pomóc rodzicom. Niestety, trafia do obozu koncentracyjnego. Wątek współczesny z kolei rozpoczyna się ślubem bohaterów, jednak ich ceremonia zostaje przerwana, a Pan Młody aresztowany za oszustwo. Sera postanawia pomóc mężowi i walczyć z nieprzychylnym wymiarem sprawiedliwości.

Książka, podobnie jak poprzedniczka, została oparta na dwutorowej narracji, a historia i czasy współczesne przeplatają się ze sobą. Osobiście uważam, że historia Kai jest o niebo ciekawsza od perypetii Sery i Williama, ale patrząc na książkę jako całość, to muszę z przykrością stwierdzić, że jest ona po prostu słaba, a jakąkolwiek wartość ma tylko papier, na którym ją wydrukowano.

Bohaterowie zostali wykreowani na wzór postaci z bajek. Sera i Williams są tak niemożliwie słodcy w swojej miłości, tak niemożliwie infantylni, że aż mdli. Czytając miałam wrażenie, że autorka naczytała się tandetnych harlequinów z kiosku za piątaka, po czym sama próbowała stworzyć powieść – w jej zamyśle – dużo lepszą, co skończyło się klapą. Parafrazując znane przysłowie: „jaką lekturą skorupa nasiąknie, taką przy pisaniu trąci”.

Rys psychologiczny postaci – leży. Mam wrażenie, że w całej lekturze nie stać ich na jakieś głębsze przemyślenia. Sama Kaja jako bohaterka miała ogromny potencjał, który został zmarnowany. Jej stany emocjonalne są opisane tak płytko i beztrosko, że może aby zobrazować ich poziom, posłużę się jednym z cytatów i pozostawię do przemyślenia: „Jej serce fiknęło koziołka”. Tego potworka zarejestrowałam przynajmniej dwukrotnie. Ja tak tłumaczę emocje swojemu dwuipółletniemu synkowi, który jeszcze nie wie co to złość, radość czy smutek. Szkoda, że autorka tak samo traktuje swoich czytelników.

Opis wojennej rzeczywistości również pozostawia wiele do życzenia. Autorka w jednym z rozdziałów opisuje, że Niemcy od dwóch miesięcy bombardują lotniska i obiekty wojskowe; że słychać syreny; że widać słupy ognia. Już te opisy wydały mi się dziecięco naiwne, jednak gdy na scenę wjechało to, straciłam nadzieję na cokolwiek wartościowego: „(…) tak otwarty atak, w środku dnia, w samym centrum Londynu, zaskoczył wszystkich. Nikt nie przewidział, że do nalotu dojdzie w sobotnie popołudnie, gdy wielu londyńczyków wybierze się na East End po kwiaty”. Zamurowało mnie. Ej, nie no! Jak to możliwe? Czy Niemcy nie mieli lepszego terminu w swoim kalendarzu na bombardowanie tylko sobotnie popołudnie, kiedy pan Smith szedł dziarsko na bazar po różę dla swojej ukochanej? To skandal. Brak kultury i wyczucia chwili. Serio, mogli sobie darować! Żarty żartami, ale, niestety, ten „kwiatek” w całej lekturze nie jest niechlubnym wyjątkiem.

No i wisienką na lukrowanym torcie tej powieści jest oczywiście… zakazana miłość niemieckiego oficera i żydowskiej więźniarki. A jakże! Byliście zaskoczeni? Bo ja ani trochę. Przecież obóz koncentracyjny to najlepsze miejsce na miłość. Wśród brudu, wesz, głodu, smrodu i wszechobecnej śmierci. Wśród ludzi idących na rzeź. Dodam, że wątek został tak wylukrowany, że w sumie ktoś, kto nie ma elementarnego pojęcia o tym, co działo się za metalowymi drutami, mógłby pomyśleć, że „w tych obozach koncentracyjnych nie było aż tak tragicznie”. Za każdym razem, kiedy czytam takie fantazje, zaczynam wątpić w ludzką inteligencję, empatię, szacunek należny tym, którzy w obozach stracili życie. Czy aby na pewno taki wizerunek największej katastrofy ludzkości chcemy zostawić przyszłym pokoleniom?

Książkę uważam za wybitnie słabą. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że nie jest to ani reportaż, ani pamiętnik, ale fikcja literacka, ale na miłość boską – jeśli ktoś porywa się na tak trudną tematykę, niechże będzie wierny realiom. Autorce z kolei polecam zająć się pisaniem innego rodzaju literatury. Może romans? Może obyczajówka z wątkiem rodzinnego sekretu? A może książeczki z serii „Opowiedz mi o emocjach, mamo”. Byle nie historia obozowa, byle nie literatura wojenna, bo ta już została przez nią wystarczająco zbrukana.

Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)

Kristy Cambron, „Wróbel w getcie”, Znak, Kraków, 2021.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat