„Cień Endera” – recenzja

Recenzja książki „Cień Endera”.
Po sadze Endera autorstwa Orsona Scotta Carda nadszedł czas na sagę Cienia, przedstawiającą (prawie) tę samą historię oczami innych bohaterów.

Wydawnictwo Prószyński i S-ka zdecydowało się odnowić klasyczną serię powieści sci-fi autorstwa Orsona Scotta Carda, dzięki czemu od 2009 roku sukcesywnie zaczęły ukazywać  się nowe egzemplarze książek przedstawiających historię Endera, wyróżniające się pięknymi, nowoczesnymi okładkami projektu Dariusza Kocurka. Nie bez znaczenia pozostaje również świetne tłumaczenie Piotra W. Cholewy, dzięki któremu czytelnik może wczuć się w przedstawiony świat, całkowicie się zatracając. I choć do dnia dzisiejszego ukazały się już wszystkie części podstawowej sagi Carda, wydawca nie pozwolił nam długo czekać na kolejne książki nawiązujące do losów Endera. Najpierw – w roku 2012 – wypuścił pierwszą część prequela pt. „W przededniu”, tym razem w tłumaczeniu Agnieszki Sylwanowicz, teraz z kolei odnowił sagę Cienia.

W związku z odświeżonym wydaniem sagi Cienia, Prószyński i S-ka zdecydował się kontynuować nowoczesną stylistykę okładek projektu Kocurka, a przy tym pozostawić tłumaczenie Danuty Górskiej z 2001 roku, co ostatecznie zaważyło na jakości książki. Bo tak, jak Cholewa pozostawał niewidzialny w toku odbioru treści, tak Górska nieumiejętnym posługiwaniem się językiem polskim zepsuła uważnemu czytelnikowi przyjemność. Jej podstawowym błędem było mylenie się w odmianie rzeczowników – zamiana dopełniacza z biernikiem („...pozwoliła mi zostać w bandzie, bo to ją nic nie kosztowało”) – a często również nielogiczny, rozpraszający szyk zdań. Aż wierzyć się nie chce, że nikt nie zauważył takich poważnych uchybień podczas korekty, ba!, że nikt nie zauważył ich przez ostatnie trzynaście lat! Poza tym kto jak kto, ale profesjonalny tłumacz chyba powinien przyswoić sobie podstawy języka, w którym pracuje...?

Byłabym jednak niesprawiedliwa wobec autora książki, gdybym w recenzji pisała wyłącznie o jakości polskiego jej tłumaczenia. Biedny Card nie miał z nim przecież nic wspólnego. Warsztat pisarza oceniam – jak zwykle – wysoko, oddając serce kolejnej sadze opowiadającej znaną mi już historię wojny z – jeszcze wtedy – „robalami”. Nie musiałam przy tym odzwyczajać się od typowej dla Carda narracji, która, mimo iż trzecioosobowa i wszechwiedząca, zdaje się być dziecięca, nawiązująca do wieku i psychiki głównego bohatera. I tym razem dostajemy bowiem za przewodnika dziecko – tytułowy cień Endera – czyli maleńkiego, niepozornego Groszka. Historia rozgrywa się w Szkole Bojowej i jest uzupełnieniem wszystkiego, czego nie wiedzieliśmy podczas lektury „Gry Endera”. Ujawnia, co robiły pozostałe dzieci – w szczególności Groszek, gdy Ender trenował, grał w grę psychologiczną, czy robił cokolwiek innego.

A zatem, mimo że jest to ten sam czas i ta sama przestrzeń, co w „Grze Endera”, opowieść jawi się jako zupełnie nowa, choć kompatybilna. Nie ma znaczenia, czy przeczytamy najpierw „Cień Endera”, czy też „Grę Endera”, o czym zresztą zapewnia sam autor. Ponadto z dowolną kolejnością wiąże się inna dobra wiadomość dla wszystkich fanów. Otóż wydawca ma już przygotowaną kolejną część sagi – „Cień Hegemona” – która w księgarni pojawi się na początku sierpnia tego roku. Nie będziemy więc zmuszeni do czekania w nieskończoność. To jednak nie ostatni powód do radości. Druga część bowiem tłumaczona jest przez wcześniej wspomnianego Piotra W. Cholewę, dzięki czemu z pewnością będzie łatwa i przyjemna w odbiorze. I już na dzień dzisiejszy stanowi powód, dla którego nie mogę się doczekać wakacji.

Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)

Orson Scott Card, „Cień Endera”, Warszawa, Prószyński i S-ka, 2014




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat