„Drzewo anioła” – recenzja

Recenzja książki „Drzewo anioła”.
Stare rany, ale i dobre wspomnienia – co czeka Gretę, gdy wróci jej pamięć? A może ona sama nie chce wychodzić z komfortu swojej amnezji?

Boże Narodzenie – idealny czas na pogodzenie i zapomnienie o przeszłości. Greta po wielu latach wraca do walijskiej posiadłości, w której lata wcześniej spędziła kawałek swojego życia. Tam czyhają na nią duchy przeszłości, mimo że przyjeżdża na zaproszenie własnej wnuczki. Problem polega jednak na tym, że Greta po wypadku cierpi na amnezję. A może to w ogóle nie jest problemem? Lekarze twierdzą, że utrata pamięci nie ma podstaw fizjologicznych i jest jedynie efektem działania psychiki kobiety. Czy więc warto przypominać sobie wydarzenia z przeszłości, które mogą przynieść wiele bólu? Czy czai się między nimi również jakakolwiek radość?

To nie jest moje pierwsze spotkanie z Lucindą Riley, ale zdecydowanie najbardziej świadome. Dotychczas bardzo ceniłam sobie tę autorkę przede wszystkim za umiejętność budowania ciekawych postaci. Prócz tego zachwycała mnie opisami, które nigdy nie były uciążliwe w odbiorze, a pięknie rysowały literackie otoczenie bohaterów. Tym razem jednak śmiało mogę przyznać, że autorka postawiła przed sobą nie lada wyzwanie i całkowicie mu sprostała. Dawno nie wpadła w moje ręce książka, która byłaby tak niebanalna, dopracowana i… pełna prawdziwych uczuć, a zarazem tak łatwo i szybko się czytała.

Greta to nestorka rodu – matka Cheski oraz babcia Avy. To właśnie na zaproszenie wnuczki  Greta przybywa do posiadłości, gdzie wita ją stary przyjaciel – a może nie tylko? – David. Wraz z powolnym przypominaniem sobie urywków wspomnień i wydarzeń sprzed lat wraca również ból. Dzięki przeplataniu się wątków - choć wydają się one czasem, zwłaszcza na początku, mało czytelne – jesteśmy w stanie prześledzić wydarzenia, które wracają do pamięci bohaterki. Widzimy tragiczne losy młodej dziewczyny, która wychowywała się w złej atmosferze i próbuje to wszystko wynagrodzić swojej córce. Widzimy też, jak miłość, którą ją obdarza, wkracza na złe, patologiczne wręcz tory, ostatecznie doprowadzając do złamania charakteru i psychiki Cheski. Brzmi znajomo, prawda? Tę samą historię moglibyśmy opowiedzieć o wielu znanych nam ludziach.

Powieść Lucindy Riley daje czytelnikowi wybór. Możemy sami zdecydować, czy konkretna postać zrobiła coś dobrego, czy raczej coś złego. Sami wybieramy, czy kogoś lubimy, czy nie. Zawdzięczamy to przede wszystkim narracji, która jest prowadzona wielowątkowo. Nie jest z góry założone, że danej postaci musimy współczuć i przyznam, że w wielu przypadkach irytowała mnie zarówno Greta sprzed lat, jak i Cheska czy nawet Ava. To sprawiło jednak, że powieść odbierałam jeszcze bardziej emocjonalnie i angażowałam się w losy jej bohaterek. Krótko mówiąc: choć trudno się było od niej oderwać, to jednak za szybko się skończyła.

Wszyscy chyba lubimy książki, w których bohaterowie nie są tak krystalicznie czyści albo dogłębnie źli. Niosą nam nadzieję, że i w strefie szarości można znaleźć miejsce dla siebie. Tak jest właśnie w przypadku „Drzewa anioła” – trzy kobiece postaci z postępujących po sobie pokoleń zawsze mają jakieś wady albo zalety. Możemy je pokochać albo znienawidzić – to przywilej, który daje nam autorka, proponując poznanie prawdy każdej ze stron. W istocie opowieść Lucindy Riley to nic innego jak wielowątkowa, retrospekcyjna saga rodu, w której możemy odnaleźć losy nas samych.

Paulina Grzybowska
(paulina.grzybowska@dlalejdis.pl)

Lucinda Riley, „Drzewo anioła”, Albatros, Warszawa, 2018 r.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat