Tymi zdaniami rozpoczyna się książkowy pierwowzór filmowego klasyka z Tomem Hanksem w roli głównej. Z racji, iż film oglądałam dawno temu i prawdę mówiąc, nie zdając sobie sprawy, że jest on adaptacją powieści, mogłam zasiąść do lektury z może nie czystą, ale przynajmniej czystszą niż to zwykle bywa kartą. Porównania na niekorzyść jednej ze stron, jakich mogłam dokonać w oparciu o raczej mgliste wspomnienia, nie były tak ostre, jak miało to miejsce np. w przypadku „Kasztanowego ludzika” Sørena Sveistrupa i jego serialowej wersji – te dzieli różnica zaledwie dwóch lat.
Tytułowy bohater Forrest Gump jest potężnym, blisko dwumetrowym, atletycznie zbudowanym mężczyzną, który pomimo swojego IQ na poziomie 70, prowadzi obfitujące w przygody życie. W zasadzie jest to niedopowiedzenie. Nasz bohater dosłownie przeskakuje z jednej dziedziny w drugą, ale w 99% okazuje się w każdej mistrzem, co jest, moim zdaniem, dość ryzykownym posunięciem.
Z jednej strony to wspaniałe, że ktoś teoretycznie skazany na życie na marginesie społeczeństwa tego nie robi, a wręcz przeciwnie – non stop znajduje się w centrum uwagi, lądując raz po raz na okładkach gazet i ekranie telewizora. Z drugiej, jeśli nie trafi do nas styl (tekst pełen jest zamierzonych błędów) i poczucie humoru (powtarzalne żarty z pierdzenia i sikania) autora, coraz ciężej jest brać kreowaną przez niego fabułę na poważnie i może z wyjątkiem wojny w Wietnamie dostrzec w niej coś więcej niż przygodówkę dla dorosłych.
Zabrakło mi tutaj głębi, nawet relacja z matką jest czymś, o czym Groom przypomina sobie z doskoku. Dopiero pod koniec można powiedzieć, że Forrest dojrzewa do etapu, w którym sam zaczyna o sobie decydować, nawet jeśli pakuje się w ten sposób w kłopoty, a nie jest tylko jak kukiełka w kółko wrzucany w coraz bardziej absurdalne sytuacje ku uciesze odbiorcy. Co więcej, warto pamiętać, że powieść Winstona Grooma wydana została w 1986 roku, więc może razić współczesnych czytelników rasistowskimi określeniami, czy bagatelizowaniem tematu molestowania seksualnego.
Tak, jak wcześniej wspomniałam, sporo czasu upłynęło od obejrzenia filmu (być może odświeżę go sobie w najbliższym czasie, nie chciałam tego robić przez skończeniem recenzji), ale wciąż wydaje mi się, że był on utrzymany raczej w prostszym, przyjemniejszym, typowo niedzielno-familijnym stylu. Książka, w której Forrest zarówno nie stroni od narkotyków i alkoholu, w jedną noc zalicza z Jenny pół Kamasutry, a sama, niepotrzebnie idealizowana Jenny jest samolubna i ma naprawdę duży przerób facetów, raczej burzy ten wykreowany w mojej głowie grzeczny obraz sprzed lat. Już na wejściu raczej trudno pogodzić ze sobą postać wykreowaną przez aktora z przeciętnym wzrostem i muskulaturą z protagonistą będącym dwumetrowym barczystym i nierzadko agresywnym zapaśnikiem. Najsłynniejszych scen z pudełkiem czekoladek i spadającymi szynami również próżno szukać w tekście – powstały z inicjatywy scenarzysty.
Podsumowując, chociaż zetknęłam się z książkowym pierwowzorem dekady po tym, jak obejrzałam „Forrest Gumpa”, moja zasada „albo książka albo film” wciąż ma w tym przypadku zastosowanie i stawiam na to drugie.
Izabela Fidut
(izabela.fidut@dlalejdis.pl)
„Forrest Gump”, Winston Groom, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań, 2024r.