Jak twierdzi autor podpisów pod odcinkami Kuchennych Rewolucji publikowanych w serwisie Player, Lwówek Wielkopolski jest niewielkim miastem, w którym jest bardzo mało restauracji. Na własne – finansowe – nieszczęście jedną z nich kierować zaczęli Marlena i Jarek, związani z gastronomią bardzo, bardzo luźno. A ponieważ dookoła konkurencji było mało, to mieli oni problem... z konkurencją właśnie. Po mieście rozeszła się plotka, jakoby do „Domowego Zaułku” celem zamknięcia go przyjeżdżał Sanepid, policja, FBI i cholera wie, co jeszcze. Wszystko zaczęło się od pewnego przeklętego pampersa, którego właściciel – a właściwie jego matka – rozsmarował brązową zawartość na stole, by umożliwić wykonanie kompromitujących zdjęć i pogrążyć biednych, niewinnych właścicieli. Skąd ta zawiść? Skąd ta złość? W tej chwili znamy odpowiedź na tylko jedno pytanie: spod czyjego tyłka... to znaczy skąd wziął się pampers.
Wredne plotki nie były jednak jedynym problemem, z jakim borykał się „Domowy Zaułek”, nawet o tym nie wiedząc. Kompleks budynków, w którym powstał, nie grzeszył urodą. Mało tego, trudno było ocenić, czy bardziej przypomina dom pogrzebowy, czy strachów, a może opuszczoną fabrykę granitu. Jedno jest pewne: dobrze nie było. Na znak oburzenia Gessler nie tylko splunęła jadem, ale i zamachnęła się na widzów programu rynną (aż żal, że odcinki nie są nagrywane w technologii 3D).
W restauracji gotował Jarek vel. Bob Budowniczy. Wychodziło mu to całkiem nieźle, choć ryby przed smażeniem karmił mułem, a ziemniaki obciążał kotletem, żeby nie pouciekały z talerza. Na szczęście Gessler była łagodna i wyrozumiała, dała właścicielom wstępną okejkę i poszła w długą. Rewolucja zapowiadała się całkiem nieźle, choć już od pierwszych scen było wiadomo, że wizualnie zmieni się więcej niż dużo.
I rzeczywiście, rewolucja się udała. Podczas metamorfozy sali nie oszczędzono ładnych serwet, które leżały na stołach, gdy Gessler po raz pierwszy pojawiła się w progach, ale cała reszta wyszła „Domowemu Zaułkowi” na dobre. Menu się nadto nie zmieniło, nie pojawiły się żadne Japonie, Włochy, Ameryki i inne. Postawiono na potrawy polskie, swojskie, lokalne. Na ścianie zawisł rogacz. Nie taki żywy. Nieżywy też nie, proszę się nie martwić, zwierzęta w tym odcinku nie ucierpiały (poza sztukami zwerbowanymi na talerz, ale one podpisały zgodę na oddanie życia w ramach ochrony reszty członków klanu. Nie wiedziały niestety, że pozostali członkowie podpisali takie same zgody i w efekcie zginęli wszyscy). A zatem na ścianie zawisł obraz. Na stołach w tym czasie wylądowała grzybowa z niespodzianką, na twarzach pracowników zaś uśmiechy.
Jeśli podążacie śladem słynnej restauratorki, tym razem możecie dopisać lokal do tabelki w zaszczytnej kolumnie „warto odwiedzić”.
Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)
Fot. TVN