„U kuma” to nieistniejąca już restauracja w Brennej, w województwie śląskim, którą prowadziło starsze małżeństwo. Ich syn Filip, choć miał przejąć interes, wyjechał z miasta do Katowic, gdzie rozpoczął nowe życie. Tam, zatrudniając się w lokalu gastronomicznym, w końcu niedaleko pada jabłko od jabłoni, poznał Łukasza, kucharza pełnego pasji i ambicji, często zmieniającego miejsca pracy, by stale móc się rozwijać. Razem wrócili do małej miejscowości, by jednak przejąć cieszącą się niesławą restaurację rodziców, na wszelki wypadek zmieniając w niej wszystko, od wystroju wnętrza i nazwy, aż po menu. Nowa karczma „Karczma Górecka” nie cieszyła się jednak taką popularnością, jakiej oczekiwali młodzi właściciele. Bywały dni, w których dniówka wynosiła kilkanaście złotych, przez co tylko jedna osoba mogła dostawać stałą pensję i wypadło na menedżerkę Sylwię. Filip oszczędzał, na czym tylko się dało, obcinając budżet na produkty i zaniżając ich jakość. Łukasz, nie mogąc gotować wedle własnego uznania, zaczął się denerwować, a cięcia i tak niczego dobrego nie przynosiły. Rozpoczął się kryzys interesu oraz związku.
Magda Gessler pojawiła się w progach „Karczmy Góreckiej” w dobrym humorze, nie wygłaszając standardowych komentarzy o syfie i smrodzie. Pełna entuzjazmu powiedziała, że okolica jest ładna, a potem weszła do środka. Tam czekało na nią rustykalne, ale puste wnętrze z dekoracjami będącymi „ukoronowaniem komuny”, mała, ale rodzinna ekipa pracowników, a także ciekawe, ale źle wykonane potrawy. Wszystko było żółte i przesmażone, a specjalność lokalu – placki ziemniaczane na dwanaście sposobów – wcale specjalna nie była. Dzień zakończył się małą awanturą na zapleczu oraz rzuceniem Łukaszowi w twarz kapustą z octem, co momentalnie wzbudziło we mnie sprzeciw. Po raz kolejny zobaczyliśmy, że Gessler czasem jest bardzo nie po drodze z kulturą osobistą. Lokal opuściła, stwierdzając: „Wasza niewiedza jest przerażająca. Zaskoczcie mnie jutro czymś”.
I rzeczywiście, chłopacy prowadzącą zaskoczyli. Filip zdusił węża zalegającego mu w kieszeni, a Łukasz sam udał się do sklepu, wybrał produkty i ugotował coś, co zwaliło Gessler z nóg. Przyznała, że ma wielki talent, a dzięki temu optymistyczniej spojrzała na rewolucję, którą – spójrzmy prawdzie w oczy – i tak by przeprowadziła. Zarządziła zmianę nazwy lokalu na „Owce i Różę”, przerobiła menu na regionalne, swojskie, a wnętrze poleciła przemalować na czerwono-biało-beżowo z drewnianymi elementami. Moim zdaniem nie wyglądało to wcale lepiej, ale w końcu nie ja tam będę jadać. Wszystko poszło dobrze, atmosfera wiejskiego i zdrowego klimatu szybko się utworzyła, a nowych ludzi zatrudniać nie trzeba było, ci bowiem wystarczali aż nadto. Klienci zaczęli pojawiać się zgodnie z planem, a związek zakwitł, co było widać po zadowolonych minach właścicieli. Pełen śląski sukces.
Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)
Fot. TVN