„Niech stanie się światłość” – recenzja

Recenzja książki „Niech stanie się światłość”.
Ponad siedemset stron niesamowitej opowieści, którą czyta się na jednym wdechu.

„Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami. Wtedy Bóg rzekł: «Niechaj się stanie światłość!» I stała się światłość. Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności. I nazwał Bóg światłość dniem, a ciemność nazwał nocą. I tak upłynął wieczór i poranek - dzień pierwszy.”

W prequelu niesamowitego, zapierającego dech w piersiach cyklu „Filary Ziemi” cofamy się do Anglii z przełomu X i XI w., gdzie ciemność ustępuje miejsca światłości. Jedna cywilizacja dobiega końca po to, by mogła narodzić się druga. Barbarzyństwo zostaje wyparte przez kulturę. Tak jak w biblijnym stworzeniu świata.

Angielskie miasteczko Dreng’s Ferry to niewielka osada, która stanie się kiedyś… no właśnie, Kingsbride. W trakcie powieści będziemy mieli możliwość dowiedzieć się, jak mała wioska przemieni się w tętniące życie miasto; jak znajdzie się tam opactwo, a także… jak powstanie most, któremu Kingsbride będzie zawdzięczało swoją nazwę. No, ale… trzeba pamiętać, że powieść Kena Folletta to nie tylko historia (notabene, bardzo ciekawa) – to przede wszystkim plejada postaci z krwi i kości, to sprzeczności charakterów, a także ludzkie namiętności pchające całą akcję do przodu.

„Niech stanie się światłość” swoją kompozycją bardzo przypomina inne części cyklu. Podobnie jak w „Filarach Ziemi” czy nowszym „Słupie ognia” autor historię Anglii (globalną) i historię regionu (lokalną) splata w przyjacielskim uścisku z historiami fikcyjnych postaci. Follett bardzo szczegółowo opisuje życie w średniowiecznym mieście; ówczesne stosunki gospodarcze i społeczne, a w ich tle osadza losy zwykłych śmiertelników. Również fabuła została skonstruowana podobnie, przez co można zarzucić autorowi pewną konwencjonalność. Z drugiej strony - czy to źle? Ależ skąd! Uważam, że wielbiciele Folletta, do których i ja należę, właśnie na taką powieść czekali. Tak, ja bardzo chciałam nurzać się w follettowskiej baśniowości, w mityczności, w tej konwencjonalności. Za to autora kocham najbardziej i jestem przekonana, że gdyby ta powieść została napisana w innym stylu, czułabym ogromny zawód.

Średniowiecze trwające niemal dziesięć wieków, wbrew wielu krzywdzącym stereotypom, nie było okresem ciemnoty i zacofania, ale czasem rozwoju i konsekwentnych zmian, co Follett stara się swoim czytelnikom udowodnić. Mam wrażenie, że jego powieści „odczarowują” tę epokę, pokazując jej piękno. Warto pamiętać o tym, że nie można traktować tej powieści jako źródła wiedzy, gdyż jak stwierdził sam autor – nie zawsze stosował się do rad mediewistów i konsultantów powieści.

„Niech stanie się światłość” to przepiękna opowieść o ludziach… którzy zmagają się z wieloma problemami, szukają sensu życia, są targani namiętnościami. O ludziach, którzy choć żyli tysiące lat temu, są tak bardzo podobni do nas.

Powieść polecam z całego serca. Ja czytałam ją z rosnącą fascynacją i zachwytem. Odkładałam ją z wielką niechęcią i marzyłam o chwili, kiedy znów będę mogła przeczytać kilka stron. Dzięki książce przekonacie się, że siedemset stron to naprawdę niewiele…

Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)

Ken Follett, „Niech stanie się światłość”, Albatros, Warszawa, 2020




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat