„Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami. Wtedy Bóg rzekł: «Niechaj się stanie światłość!» I stała się światłość. Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności. I nazwał Bóg światłość dniem, a ciemność nazwał nocą. I tak upłynął wieczór i poranek - dzień pierwszy.”
W prequelu niesamowitego, zapierającego dech w piersiach cyklu „Filary Ziemi” cofamy się do Anglii z przełomu X i XI w., gdzie ciemność ustępuje miejsca światłości. Jedna cywilizacja dobiega końca po to, by mogła narodzić się druga. Barbarzyństwo zostaje wyparte przez kulturę. Tak jak w biblijnym stworzeniu świata.
Angielskie miasteczko Dreng’s Ferry to niewielka osada, która stanie się kiedyś… no właśnie, Kingsbride. W trakcie powieści będziemy mieli możliwość dowiedzieć się, jak mała wioska przemieni się w tętniące życie miasto; jak znajdzie się tam opactwo, a także… jak powstanie most, któremu Kingsbride będzie zawdzięczało swoją nazwę. No, ale… trzeba pamiętać, że powieść Kena Folletta to nie tylko historia (notabene, bardzo ciekawa) – to przede wszystkim plejada postaci z krwi i kości, to sprzeczności charakterów, a także ludzkie namiętności pchające całą akcję do przodu.
„Niech stanie się światłość” swoją kompozycją bardzo przypomina inne części cyklu. Podobnie jak w „Filarach Ziemi” czy nowszym „Słupie ognia” autor historię Anglii (globalną) i historię regionu (lokalną) splata w przyjacielskim uścisku z historiami fikcyjnych postaci. Follett bardzo szczegółowo opisuje życie w średniowiecznym mieście; ówczesne stosunki gospodarcze i społeczne, a w ich tle osadza losy zwykłych śmiertelników. Również fabuła została skonstruowana podobnie, przez co można zarzucić autorowi pewną konwencjonalność. Z drugiej strony - czy to źle? Ależ skąd! Uważam, że wielbiciele Folletta, do których i ja należę, właśnie na taką powieść czekali. Tak, ja bardzo chciałam nurzać się w follettowskiej baśniowości, w mityczności, w tej konwencjonalności. Za to autora kocham najbardziej i jestem przekonana, że gdyby ta powieść została napisana w innym stylu, czułabym ogromny zawód.
Średniowiecze trwające niemal dziesięć wieków, wbrew wielu krzywdzącym stereotypom, nie było okresem ciemnoty i zacofania, ale czasem rozwoju i konsekwentnych zmian, co Follett stara się swoim czytelnikom udowodnić. Mam wrażenie, że jego powieści „odczarowują” tę epokę, pokazując jej piękno. Warto pamiętać o tym, że nie można traktować tej powieści jako źródła wiedzy, gdyż jak stwierdził sam autor – nie zawsze stosował się do rad mediewistów i konsultantów powieści.
„Niech stanie się światłość” to przepiękna opowieść o ludziach… którzy zmagają się z wieloma problemami, szukają sensu życia, są targani namiętnościami. O ludziach, którzy choć żyli tysiące lat temu, są tak bardzo podobni do nas.
Powieść polecam z całego serca. Ja czytałam ją z rosnącą fascynacją i zachwytem. Odkładałam ją z wielką niechęcią i marzyłam o chwili, kiedy znów będę mogła przeczytać kilka stron. Dzięki książce przekonacie się, że siedemset stron to naprawdę niewiele…
Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)
Ken Follett, „Niech stanie się światłość”, Albatros, Warszawa, 2020