„W cieniu zakwitających dziewcząt” – recenzja

Recenzja książki „W cieniu zakwitających dziewcząt”.
Powieść o tym, jak złudne bywają nasze wspomnienia…

Marcel Proust w pamięci potomnych już na zawsze zapisze się jako autor „W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna”. To opus magnum szturmem zdobyło świat wielkiej literatury i od tamtej pory cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem. Każdy, kto obcuje z szeroko pojętą klasyką, prędzej czy później ją przeczyta. Ja, największą powieść tego francuskiego pisarza, przeczytałam kilka lat po skończonych studiach, bo w ich trackie czułam taki przesyt powieściami z wyższej półki, że po prostu musiałam od nich odpocząć. Uważam ponadto, że do niektórych dzieł trzeba dorosnąć; dojrzeć, aby umieć delektować się pięknem słów i dostrzec myśli, które na pierwszy rzut oka wydają się nieuchwytne.

„W cieniu zakwitających dziewcząt” może w dzisiejszych czasach nie brzmi zbyt trafnie, jednak wiele mówi o samej fabule utworu. Autor żegna się ze swoim dzieciństwem i przechodzi do świata młodzieńczych rozterek. Na początku akcja ( o ile tak można nazwać kolejne wydarzenia w tym utworze), nieco rozmyta, koncentruje się jeszcze wokół Swanna – bohatera poprzedniego tomu – jednak bardzo szybko zostaje on zepchnięty na boczne tory. Lwia część powieści rozgrywa się w Balbec, w nadmorskim kurorcie, gdzie Marcel spędza kilka letnich miesięcy. Znajduje się tam pod opieką babki i chociaż jest do niej niezwykle przywiązany, jak każdy młody człowiek, szuka dla siebie towarzystwa. Młodzieniec dość szybko nawiązuje kontakt z grupą dziewcząt (wśród których znajduje się Albertyna Simonet), która zaczyna go fascynować. Chłopak obserwuje swoje koleżanki, podziwia je i jest pod wrażeniem ich rodzącej się kobiecości. Można powiedzieć, że jest zauroczony wszystkimi i każdą z nich z osobna. O dziwo, Albertyna Simonet, która w jego dziełach odegra ogromną rolę, początkowo nie robi na Prouście piorunującego wrażenia. To zresztą bardzo dobrze obrazuje, jakie zmiany zachodzą w człowieku wraz z upływającym czasem. Oczywiście cały pobyt w Balbec nie minie bohaterowi tylko i wyłącznie na podziwianiu niewieścich uroków – nawiązuje przyjaźnie m.in. z Robertem de Saint – Loup oraz pogłębia swoje zainteresowania związane z malarstwem.

Nie wiem czemu, ale w pisarstwie Prousta jest coś magicznego; coś czego nie sposób opisać ani podrobić. Autor niesamowicie wręcz opisuje kolejne sytuacje i robi to w taki sposób, że czytelnik ma wrażenie, że wszystko dzieje się tu i teraz; spostrzeżenia pisarza są niezwykle trafne i uniwersalne. Jego powieści przypominają mi lekko kołyszące się wody oceanu lub ogromną, ukwieconą łąkę. W takie miejsca nie przybywa się z chęcią zwiedzania, biegania z aparatem fotograficznym czy kolekcjonowania kolejnych przeżyć. W takich miejscach z pełną świadomością odpoczywa się; w takich miejscach można nasycić swe oczy barwami, uszy – spokojnymi dźwiękami natury, a nozdrza – orzeźwiającym zapachem płynącym z przyrody. W takich miejscach wreszcie dostrzec można piękno świata i fenomen istnienia. W powieści Prousta nie znajdziemy pędzącej na łeb na szyję akcji; niezliczonej ilości bohaterów i wątków czy zapierających dech w piersiach scen. Jednak jeśli zdecydujemy się na przygodę z autorem, odkryjemy czyste piękno zaklęte w słowach, zanurzymy się w niezliczonej ilości metafor, peryfraz i porównań oraz wkroczymy do świata pełnego emocji, delikatności i malowniczych obrazów, które może stworzyć tylko wyobraźnia wyjątkowego człowieka.

Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)

Marcel Proust, „W cieniu zakwitających dziewcząt”, MG, Warszawa, 2021.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat