Wstążka w kolorze jaskrawego szkarłatu

Recenzja książki „Ladacznica”.
Czy w twoim życiu pojawiła się jakaś rzecz, dla której mogłabyś zrobić wszystko?

W przypadku Mary Saunders, bohaterki książkiLadacznica” była to wstążka. Zwykła wstążka w kolorze jaskrawego szkarłatu, która sprawiła, że będąc jeszcze niczego nieświadomym dzieckiem, Mary zechciała odwrócić swój los. Która sprawiła, że Mary, córka zwykłej szwaczki nie chciała iść w ślady matki, zadowalając zbyt biednym jak dla niej życiem. Zwykły skrawek materiału, który sprawił, że Mary oddała to, co miała do oddania, w wieku 13lat trafiając na ulicę jako zwykła ladacznica.

Brzemienna, wyrzucona na bruk, wielokrotnie zgwałcona, trafiła w końcu pod opiekę Doll Higgins, ladacznicy, jakiej świat nie widział. To jednak ona, ta zwykła ulicznica, poza ukazaniem dziewczynie prawdziwego świata, okazała jej, w nieco może pokrętny sposób, więcej ciepła, zrozumienia i miłości niż rodzona matka. Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia Mary Saunders chwyta za serce na tyle, że do ostatniej strony mamy nadzieję na to, że nie tylko los, ale i ona sama jeszcze jest w stanie się zmienić.

W prosty, ale dosadny sposób Donoghue ukazuje zależności pomiędzy panem a służącym (w tym także mężem-panem i żoną-służącą) oraz uzależnienie od statusu, który zostaje człowiekowi nadany już w momencie urodzin, a może nawet chwilę przed nimi, i którego za nic nie można zmienić. Widać to zwłaszcza w drugiej części powieści, gdy wraz z Mary trafiamy do domu pani Jones. Ta nabierając coraz większego zaufania do dziewczyny, zaczynając ją poniekąd traktować jak własną córkę, wciąż gdzieś z tyłu głowy, zdaje się posiadać przeświadczenie o tym, że Saunders, przynajmniej w oczach ludzi, nigdy nie stanie się nikim więcej niż tylko zwykłą służką. Tym bardziej uwydatnia to usilne dążenie Mary do chociażby namiastki lepszego życia. Ta tęsknota za byciem kimś ważniejszym, kimś znaczącym, kimś, kto mógłby się choć trochę liczyć. 

Mimo całego zła, z jakim przyszło się jej zmierzyć, postać Mary Saunders nie wywołuje ani cienia sympatii. Teoretycznie moglibyśmy jej chociażby współczuć. Moglibyśmy, gdyby nie jej wiecznie niezadowolenie z tego, co udało jej się osiągnąć. Gdyby nie wieczne kręcenie nosem na swój los, pomimo tego, że ten postanowił się na swój sposób, wreszcie do niej uśmiechnąć. Gdyby nie naiwne odrzucanie każdego objawu ludzkiej dobroci. Gdyby to, co ją spotkało, co koniec końców musiało ją spotkać, nie było wynikiem jej własnych, nieudolnych wyborów, czynionych… No właśnie, w imię czego?

„Los żony i matki w malutkiej mieścinie na prowincji był codziennością milionów ludzi i obiektem pożądania pozostałych. Jakie miała więc prawo, by pogardzać nudną monotonią codziennych obowiązków i pragnąć dla siebie życia pełnego jedwabi i złota? Czym był ten robak, który zagnieździł się w jej żołądku i sprawiał, że zawsze pożądała czegoś więcej?”

Donoghue udało się też stworzyć w „Ladacznicy” niesamowity klimat. To obraz XVIII-wiecznej Anglii, który odczuwamy wszystkimi zmysłami. Oczami wyobraźni widzimy ulice wybrukowane kocimi łbami i ciemne zaułki, w których nigdy nie chcielibyśmy się znaleźć, słyszymy gdzieś za sobą stukot drobnych obcasików, czujemy wszechogarniający odór niemytych ciał, ciasnotę spowodowaną zbyt mocno związanym gorsetem, strach przed wpadnięciem na tych, którzy mogą zrobić krzywdę, skórę zaś mamy lepką od brudu i potu. Londyńskie uliczki przesiąknięte przerażającym smrodem jednocześnie wywołują w nas wstręt, ale i pewna niezdrową ciekawość. Bo nigdy nie wiadomo, co czai się za rogiem. Może promyczek nadziei?

Izabela Raducka
(izabela.raducka@kobieta20.pl)

Emma Donoghue, „Ladacznica”, Papierowy Księżyc, Słupsk 2013




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat