"Romulus Wielki" - z tarczą czy na tarczy?

Recenzja spektaklu "Romulus Wielki"
W obcowaniu z teatrem starożytni cenili przede wszystkim oczyszczającą moc, płynącą ze sztuki.

Podnoszone przez antycznych autorów tematy dotyczyły fundamentalnych dla człowieka zagadnień. Sofokles, Ajschylos czy Eurypides tworzyli dramaty, których problematyka jest ponadczasowa, a tworzone współcześnie wersje ich dzieł nie tracą na aktualności. Z tego doskonałego wzorca czerpał Friedrich Dürrenmatt, tworząc "Romulusa Wielkiego".

Przenosząc akcję swojego dramatu w czasy upadku Imperium Rzymskiego, złożył hołd wielkiej trójcy twórców starożytnego teatru. Jednocześnie postanowił dostosować realia do potrzeb współczesnego mu widza, czyli człowieka żyjącego tuż po drugiej wojnie światowej. Szwajcar dokonał bowiem rozrachunku z rzeczywistością opanowaną do niedawna przez nazistów. Dzięki autorskiemu odtworzeniu upadku Rzymu, Dürrenmatt starał się przezwyciężyć traumę upadku Trzeciej Rzeszy. Szkoda tylko, że Zanussi niekoniecznie poradził sobie z dziedzictwem wielkości.

Historia Romulusa Wielkiego, ostatniego cesarza Imperium na Zachodzie, pokazuje głównego bohatera w sposób ironiczny, przerysowany. Hodowla kur zdecydowanie bardziej absorbuje władcę, niż stojący u bram Cesarstwa wojska germańskie. Jego rządy opierają się na wydawaniu rozkazów dotyczących sprzedaży kolejnych pamiątek rodzinnych i przygotowywania obfitego śniadania. Mirosław Kropielnicki, wcielający się w rolę cesarza, tworzy nieudolną, ale zabawną postać. Po prostu duże dziecko na tronie, trzymające w ręku władzę, której nie potrafi zrozumieć i pojąć. Zresztą, cały pierwszy akt jest utrzymany w konwencji groteski. Tullius Rotundus (Aleksander Mikołajczak) wydaje się mieć gejowskie zapędy (chyba niepotrzebnie dodany element), Apollion, handlarz sztuki (Jerzy Łapiński), to pazerny i skrupulatnie liczący każdy grosz skąpiec, ma łańcuch i napchaną banknotami sakiewkę, a Zenon, cesarz Wschodniego Rzymu (Piotr Kozłowski) to wścibski i przebiegły osobnik, dbający właściwie tylko o własne interesy. I wszystko byłoby dobre, gdyby nie zmiana konwencji.

Nie jestem zwolenniczką mieszania stylów, wolę przekazy czyste w formie chyba, że przejścia zastosowano z odpowiednią subtelnością. Niestety, po komediowym, dość udanym początku, "Romulus Wielki" wkracza w strefę rozważań nad lojalnością wobec ojczyzny i szeroko pojętego patriotyzmu. Próba opowiadania o wielkich wartościach w sposób przystępny i żartobliwy, a zaraz poważny i patetyczny, nie sprawdza się w tym przypadku. Refleksję, którą mają wzbudzić wywody i rozważania na temat tego, ile człowiek może poświęcić dla ojczyzny, traktuje się raczej jako przykrą konieczność, a nie rzeczywisty przyczynek do rozmyślań. Widz "przyzwyczajony" do gamoniowatego cesarza i kur nie dowierza jego słowom, świadczącym o chytrym planie, który obmyślał od początku swojego panowania. Ten błazen, ten nieudacznik mógł mnie pouczać? Nieważne, że głoszone przez niego hasła deprecjonują wojnę i przemoc, nieważne, że mają pomóc czynić świat lepszym. Po prostu mu nie wierzę. Lepiej by było, gdyby zajął się swoimi kurami niż starał się wytłumaczyć pojęcie ojczyzny.

Spektakl sam w sobie stanowi przyjemną, nieszczególnie wymagającą rozrywkę. Szkoda tylko, że nastąpiło takie przewartościowanie humoru na rzecz utraty wiarygodności. Kreacje aktorów również nie mają w sobie głębi, której można by wymagać od postaci opowiadających jedną z najboleśniejszych traum w historii. Duchem smutku, widmem, którego obecność ma niszczyć ludyczny charakter przedstawienia, jest Emilian, powracający z niewoli germańskiej. Szkoda, że Rafał Maćkowiak tak bardzo się stara zagrać przekonująco. Zamiast przemykać, tupie, a zamiast szeptać, krzyczy. Komuś, kto sam się określa mianem widma, nie uchodzi takie zachowanie. Również Rea, córka Romulusa (Magdalena Walach) nie spisuje się w swojej "dziecinnej" naiwności i usilnemu pragnieniu ocalenia upadającej ojczyzny. W porównaniu z nimi nieźle wypada Cezary Rupf, sprzedawca spodni (Witold Wieliński), który nie ukrywa, że zależy mu na konkretnych, materialnych korzyściach. I może właśnie w tym wyrachowaniu jest najbardziej wiarygodny. Bo nawet Ewa Wiśniewska w roli matki narodu i żony Romulusa wypada dość blado.

Dlatego, Drogi Widzu, wybierając się do Teatru Polonia na "Romulusa Wielkiego" nie oczekuj wielkiej sztuki. Spodziewaj się raczej lekkiej rozrywki, której niekoniecznie należało oczekiwać.

Michalina Guzikowska
(michalina.guzikowska@dlalejdis.pl)

Fot. Robert Jaworski



Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat