„Barbarzyńca” – recenzja

Recenzja książki „Barbarzyńca”.
„Barbarzyński wojownik spojrzał na niewiastę i poczuł, jak coś spowija jego twarde i skamieniałe serce – coś tak delikatnego jak gęsi puch. Doświadczał czegoś takiego pierwszy raz w swoim życiu.”

Czy to możliwe, aby barbarzyńca – taki z krwi i kości, poorany bliznami, częstokroć śmierdzący, rabujący i palący wszystko, co napotka na swej drodze – zakochał się? Taki, który gwałcił, miał kobiety za nic; który używał ich ciał tylko dla swoich uciech? W powieściach jak najbardziej!

„Barbarzyńca” to druga powieść spod pióra Anny Wolf, którą miałam przyjemność przeczytać. Pierwsza – „Klątwa Berserkera” – wzbudziła we mnie dość ambiwalentne odczucia. Pamiętam wiele zarzutów, które miałam do tej książki; jednak z drugiej strony kojarzyła mi się ona z lekkością prowadzonej akcji, humorem i sympatycznymi bohaterami. Jak przy niej wypadła nowość, „Barbarzyńca”?

Ano nijak. Miałam nadzieję, że jeśli autorka porywa się na to, aby napisać romans średniowieczny – który nie jest wcale gatunkiem łatwym – poprzedzi to porządnym researchem; że nadrobi te braki rzucające się w oczy w poprzedniej książce. Niestety, tak się nie stało. Mam wrażenie, że zostały tu powielone te same błędy, te same schematy, których nie były w stanie przykryć ani dowcip, ani lekkie pióro, ani przyjemna dla odbiorcy fabuła.

Akcja powieści toczy się w Brytanii, na którą najeżdża cieszącą się złą sławą horda Sasów pod dowództwem Lothara. Tak się składa, że ziemiami tymi włada lady Elena, która zostaje pojmana i zhańbiona przez jednego z wojowników. Taka samowola nie podoba się Lotharowi, który – słysząc opowieści o pięknie Eleny – zabija gwałciciela. Dziewczyna początkowo boi się „tego wielkiego barbarzyńcy”, który z czarnymi włosami i twarzą pooraną bliznami przypomina samego diabła, jednak z czasem coraz bardziej się do niego przekonuje. Z kolei Lothar zauroczony delikatnością, inteligencją i wrażliwością Eleny zaczyna coś czuć; coś, czego nie doświadczył nigdy wcześniej. Co dalej? Pewnie nie muszę pisać, bo i tak się domyślicie.

Jeżeli „Barbarzyńca” byłby pierwszym romansem historycznym Anny Wolf, który czytałam, może nie byłabym aż tak zawiedziona. W końcu książka daje to, czego wielu współczesnych czytelników chce: gorący romans, erotyczne zbliżenia, niczym nieskrępowaną miłość nieokrzesanego brutala z ogromnym przyrodzeniem i delikatnej kobiety. Jednak po lekturze „Klątwy Berserkera” mam wrażenie, że „Barbarzyńca” jest po prostu odgrzewanym kotletem; kopytkami, które robi się z ziemniaków z dnia poprzedniego.

Może zacznę od tego, że fabuła obydwu utworów jest niemal identyczna. On – ten groźny, brzydki, wstydzący się swojego wyglądu; na zewnątrz rosły chłop okazuje się być mięciutki jak pluszowa maskotka. Ona – delikatna, wrażliwa, ale nieco zadziorna, potrafiąca wbić szpilę w czułe miejsce. Sam schemat fabularny również jest podobny – ona z początku za nim nie przepada, on od początku pragnie jej w łóżku, jednak z czasem mury i serca się kruszą, a pomiędzy bohaterami wybucha istny szał namiętności. Jest ucieczka, są przeszkody zakończone oczywiście gorącym seksem. Czytając „Barbarzyńcę” za każdym razem miałam wrażenie, że skądś już to znam; że doskonale wiem, co będzie dalej.

Odnośnie średniowiecznej stylizacji, to owszem, jest ona obecna – wszakże bohaterowie mieszkają na zamku, podbijają, grabią, zawierają sojusze, chodzą w baranich skórach i myją się raz na jakiś czas w baliach z ziołami, jednak mimo wszystko brakowało mi czegoś. Może jakiegoś głębszego rysu historycznego? Jakiegoś niefikcyjnego bohatera? Jakiegoś wydarzenia? Skoro romans nazywa się historycznym, mam przecież prawo spodziewać się w nim… odrobiny historii. Język – tak jak w poprzedniej części – mocno kuleje. Lothar odziewa baranią skórę, musi okulbaczyć konia, jeno pożegna się z ukochaną – „wszak jest panem tych ziem” i mogłoby się wydawać, że wszystko gra, ale za chwilę do tego archaicznej nomenklatury wjeżdża zwrot, że „coś zarejestrował”, a ukochana „zeskanowała” otoczenie zamku. Serio?

Sceny erotyczne, a tych nie brakuje, wypadły również średnio. Oczywiście Lothar miał przeogromne przyrodzenie, które w Elenie budziło strach. Mało tego, za każdym razem gdy był blisko niej, jego „męskość twardniała” lub „była nabrzmiała do granic”, a gdy akt się kończył „zalewał ją swym nasieniem”. Może i dałoby się to jeszcze przeżyć, ale niektóre sformułowania sprawiały, że zamiast dostawać rumieńców, nie mogłam przestać się śmiać. „Zakasał spódnicę kobiety aż do wąskiej kibici i zjechał dłonią do jej kobiecości, wydając pomruk rozanielonego kota, który upił odrobinę mleka.” Nie wiem, po co to porównanie do kota; chyba byłoby lepiej, gdyby autorka skończyła po prostu na pomruku. Szczerze, po przeczytaniu tej frazy aż bałam się, co będzie dalej. Skakała po nim niczym kangurzyca? Zaczął podgryzać jej sutki niczym bóbr bale drewna? Naprawdę, rozważałam różne scenariusze.

Mimo tych wszystkich niedociągnięć, które być może tylko mnie raziły w oczy, muszę przyznać, że powieści nie brakuje lekkości, swawoli czy romantyzmu. Jestem przekonana, że wielu kobietom „Barbarzyńca” przypadnie do gustu, jednak ja – tak na wszelki wypadek – będę się trzymać od niego z daleka.

Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)

Anna Wolf, „Barbarzyńca”, Akurat, Warszawa, 2022




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat