W przedstawieniu wystąpili: Małgorzata Foremniak, Paweł Deląg, Sambor Czarnota oraz Martyna Kliszewska, która grała aż cztery różne role.
Po wyjściu z premiery, gdzieś z tyłu głowy zakołatała mi pewna myśl ku przestrodze: „Kobieto! Zanim powiesz, że chcesz być jak Elizabeth Taylor, dobrze się nad tym zastanów…”. Losy aktorki to gotowy materiał na powieść lub… sztukę teatralną. Zwykła dziewczyna z sąsiedztwa doskonale umiejąca wykorzystać swoje atuty, by szybko przeistoczyć się w gwiazdę i wreszcie udowodnić, że ma naprawdę wielki talent. Podziwiana, kochana, wielbiona. Przebierająca w mężczyznach jak w ulęgałkach. Piękna i niedostępna. Zdobywczyni dwóch Oskarów. Mogłoby się wydawać, że taka kobieta jak ona osiągnęła już wszystko. Jednak pod tą pianką słodyczy krył się gorzko-kwaśny koktajl bolesnych wspomnień, uzależnień i toksycznych miłości, który musiała pić w samotności.
Sztuka „Być jak Elizabeth Taylor” opowiada o burzliwych dziejach związku aktorki z Richardem Burtonem. Para, na oczach całego świata nieustannie rozstawała się i wracała do siebie. Sam spektakl oparty na ich losach został poprowadzony dwutorowo, a akcja rozgrywała się w dwóch planach czasowych: w 1976 r. oraz dziesięć lat wcześniej.
Pewnego wieczoru 1976 r., do pokoju w New York Palace wynajmowanego przez znanego psychoterapeutę Tony’ego Slawersa (Sambor Czarnota), zapukała jego wieloletnia pacjentka – Elizabeth Taylor (Małgorzata Foremniak). Chwilę później przybył jej mąż – Richard (Paweł Deląg) i w ten sposób rozpoczęła się ostatnia i najbardziej dramatyczna noc w życiu pary…
Autor podjął próbę analizy związku, w którym kłótnie i wzajemne oskarżenia, toksyczna plątanina słów miesza się z głębokim, ale destrukcyjnym uczuciem. Do tego dochodzi sława i popularność, które wcale nie ułatwiają zbudowania zdrowej relacji. Mimo że role były arcytrudne, to aktorzy zagrali je w taki sposób, że momentami traciłam poczucie rzeczywistości; zapominałam, że jestem tylko jednym z widzów. I chyba o to chodzi w dobrym spektaklu. Oczywiście największą gwiazdą na scenie, a dla mnie osobiście fenomenem była Małgorzata Foremniak. Do tej pory aktorkę kojarzyłam z serialu „Na dobre i na złe”, w którym gra zbyt wrażliwą panią doktor i z show „Mam talent”. Nie spodziewałam się, że jako aktorka sceniczna okaże się tak… do bólu szczera, prawdziwa, sugestywna. Miałam wrażenie, że ta rola została stworzona dla niej. Z jednej strony zataczała się na scenie rzucając przy tym obsceniczne teksty tak, jakby była to najsłodsza dla ucha muzyka. Z drugiej zaś – z głosem pełnym napięcia, rozdzierającym serce niczym nóż, potrafiła wygłosić tą najbardziej znaczącą w całej sztuce kwestię: „Powiedz mi, że mnie nie kochasz…”. Na uwagę zasługuje również kreacja Sambora Czarnoty, który jako wykończony i znerwicowany lekarz pary, co i rusz dawał upust emocjom.
Sztuka, mimo że dotyka wewnętrznych i bez wątpienia dramatycznych rozterek jednej z największych gwiazd Hollywood, obfituje w humor i zabawne dialogi, które zapewne z autopsji zna każda para. Widownia niejednokrotnie podczas trwania spektaklu wybuchała gromkim i zdrowym śmiechem, a za świetną rozrywkę odwdzięczyła się… owacjami na stojąco. Uważam, że entuzjazm widzów jest najlepszą recenzją tej sztuki.
Po premierze odbył się bankiet dla zaproszonych gości oraz przedstawicieli mediów. Oprócz aktorów grających w przedstawieniu, na premierze zjawiło się wiele osób znanych z mediów m.in. Katarzyna Skrzynecka, Karol Okrasa, Dorota Deląg czy Dorota Williams. W otoczeniu takich osobistości, z dobrym drinkiem w ręku i smakiem śmietanowego tortu na ustach ja również mogłam się poczuć… może nie jak Elizabeth Taylor, ale jak prawdziwa kobieta.
Anna Kantorczyk
(anna.kantorczyk@dlalejdis.pl)