Fabuła filmu jest niebanalna – zgodnie z hasłem reklamującym „Zupełnie nowy testament” w polskich kinach: „Bóg istnieje i mieszka w Brukseli”. Niewiele ma on jednak wspólnego z miłym staruszkiem z długą brodą z dziecięcych wyobrażeń. Jest złośliwy i niemiły, tyranizuje rodzinę, a całe dnie spędza bezmyślnie w szlafroku przed telewizorem. Jego największą przyjemnością jest zaś wymyślanie coraz to nowych sposobów na utrudnianie ludziom życia. Nie mogąc dłużej znieść zachowania ojca, jego córka, Ea, wykrada z komputera Boga tajne dane i ujawnia wszystkim ludziom daty ich śmierci. Następnie zaś ucieka z domu, aby na wzór swojego starszego brata poszukać apostołów i napisać tytułowy zupełnie nowy testament.
Życie Boga to jedna warstwa filmu – drugą jest świat ludzki i historie osób, wybranych przez dziewczynkę na apostołów. Ich losy, często tragiczne i komiczne zarazem, ukazują w nieco krzywym zwierciadle dzisiejsze społeczeństwo oraz potrzeby i pragnienia ludzi, którzy w nim funkcjonują. Samotność, potrzeba miłości i bliskości, cierpienie i radość funkcjonują obok siebie i dotykają prawie każdego.
Choć film promowany jest jako komedia, nie spodziewajcie się raczej, że co chwila będziecie wybuchać śmiechem. Scen tego typu jest w „Zupełnie nowym testamencie” dosłownie kilka, a humor w pozostałej części jest bardziej specyficzny i – powiedzmy sobie szczerze – nie dla każdego. Miesza się tu ze sobą sacrum i profanum, a dowcip związany z przemocą czy seksualnością jak zawsze budzi mieszane uczucia. Słowem – wiele w odbiorze tego filmu zależy od indywidualnej wrażliwości konkretnego widza.
Zapewne to właśnie z tego powodu opinie na temat „Zupełnie nowego testamentu” są tak skrajnie różne – od zachwytów aż po miażdżącą krytykę. Nie chodzi nawet o obrazę czyichś uczuć religijnych, ale o ogólną estetykę, rodzaj humoru i podejścia do rzeczywistości. Dla mnie osobiście za dużo jest w tym filmie absurdu, przerysowania i skrajności. Humor… cóż, nie przemawia do mnie całkowicie – były momenty, kiedy zamiast się śmiać, czułam się raczej zażenowana. I choć oglądając film ma się wrażenie, że jest w nim „coś”, że ma drugie dno, a reżyserowi naprawdę chodziło o coś więcej, to jednak forma przekazu nieco odstrasza.
Podsumowując, ja fanką „Zupełnie nowego testamentu” na pewno nie zostałam. Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby ktoś zapytał mnie o to, czy powinien go obejrzeć, odpowiedziałabym „tak” – bo z pewnością jest to obraz bardzo ciekawy i nietypowy, którego odbiór w ogromnej części zależy od naszych indywidualnych preferencji. I warto go zobaczyć choćby po to, by samemu móc wyrobić sobie na jego temat zdanie.
Katarzyna Czupajło
(katarzyna.czupajlo@dlalejdis.pl)