Z racji tego, iż miałam przyjemność recenzować pierwszą część sagi Danki Braun o zakompleksionej, poszukującej i odnajdującej miłość Renacie, a książka ta, poza paroma naprawdę drobnymi mankamentami, bardzo przypadła mi do gustu, obecną recenzję zacznę od... narzekania! Fabuła żadnej z książek nie została bowiem osadzona w fantastycznym, autorskim świecie, którego opanowanie i zawładnięcie nad detalami wymagałoby ślęczenia dniami i nocami nad treścią. Nie jest to Hogwart, ani mitologiczny świat Śródziemia. Nie trzeba pilnować nowo powstałych słów, zaklęć, czy genealogii jakichś niespotykanych, żyjących tuż obok ludzi ras. Mimo tego, z jakiegoś niewiadomego powodu, autorka kazała swoim fanom czekać na drugą część niemalże dwa lata. Rok – rozumiem, książka jest bowiem bardzo dopracowana, dowcipna i tragiczna zarazem, uzależniająca i dająca mnóstwo satysfakcji, ale żeby dwa lata? Nie ukrywam, że od przygody z pierwszą częścią zdążyłam już sporo zapomnieć. By zyskać jasne, klarowne przejście, musiałabym zacząć od początku, czego na razie zrobić nie mogę. Wygrzebując więc co nieco z zakamarków własnej pamięci, a także posiłkując się wcześniejszą recenzją i wybranymi fragmentami, przystąpiłam do porównania.
To, co zarzuciłam „Historii pewnego związku”, czyli spłaszczone zakończenie i zbytni pośpiech w końcowych rozdziałach, zupełnie nie przeniosło się na „Historię pewnej niewierności”. Druga część, o wiele bardziej niż pierwsza, przypomina zamkniętą całość, przez którą można przebrnąć bez zadawania pytań o to, co było wcześniej, jak i martwienia się o to, co będzie dalej. Jeśli więc macie ochotę przeczytać tylko jedną część i nigdy nie wracać do sagi Braun – dwójka jak najbardziej się nada. Ja polecam jednak zacząć od początku i cierpliwie prześledzić losy Renaty, które – dałabym sobie głowę uciąć – spodobają się każdej miłośniczce literatury kobiecej. Co więcej, nie wahałabym się ustawić naszej bohaterki w jednym szeregu z Bridget Jones, choć w porównaniu z Renatą, jej życie wydaje się być usłane płatkami róż.
Książka, podobnie jak pierwsza część, a także „Samotność w sieci”, dzieli się na rozdziały oznaczone „ona”, „on”, „oni” lub imieniem osoby, z której perspektywy opowiadana jest dana cześć historii. W zdaniach pojawia się wtedy pierwsza osoba liczby pojedynczej, a tekst jest czymś w rodzaju wspomnienia czy też niespisanego pamiętnika. Obok oznaczeń bohaterów pojawiają się także daty, dzięki którym znamy chronologię zdarzeń i wiemy, która sytuacja jest wynikiem poprzedniej, a która stanowi retrospekcję.
Powieść jest pełna skrajnych emocji: pasji, pożądania, miłości, nienawiści. Jak sam tytuł wskazuje, do związku głównych bohaterów wkrada się niewierność. W jej wyniku nie zachowują się jak postacie literackie, ale jak ludzie z krwi i kości. Nie ma tu teatralnych scen, sentencji, które mogłybyście wpisać sobie do pamiętników, ani podkoloryzowanych sytuacji. Chciałoby się powiedzieć, że współautorem „Historii pewnej niewierności” jest samo życie. A może nawet jedynym autorem, którego w pisaniu wyręczyła Danka Braun, jako że samo nie potrafiłoby ubrać tego wszystkiego w słowa.
Zakończenie znów pozostaje otwarte. Braun, niczym wędkarz, zarzuca na niewielkim haczyku przynętę, którą w mig łapiemy. Mam tylko nadzieję, że tym razem pójdzie jej sprawniej, a czytelnicy nie będą musieli czekać kolejnych dwóch lat. Ponadto nie wiem, ile części jeszcze przed nami, ale po dwójce chciałabym, żeby było ich jak najwięcej. A może i nie? W końcu co za dużo, to nie zdrowo, a tak udana historia zasługuje na dobry, efektowny koniec, a nie ciągnięcie się w nieskończoność na wzór brazylijskiej telenoweli. Na dzień dzisiejszy polecam wam tę powieść, jak i jej pierwszą część, z absolutnie czystym sumieniem.
Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)
Danka Braun, „Historia pewnej niewierności”, Warszawa, Wydawnictwo ProzaMi, 2014