Czy „Księgę jesiennych demonów” powinno czytać się jesienią? Niekoniecznie. Nawet letni, wakacyjny, czasem pachnący deszczem wieczór doskonale zda pod tym względem egzamin. W atmosferę książki pomoże nam się wczuć także spokojna, mroczna muzyka, kadzidełko i kieliszek dobrego wina. Kiedy wszystko już przygotujemy, siądziemy w ulubionym fotelu lub położymy się na wygodnym łóżku i zaczniemy czytać pierwszą stronę, zostaniemy wciągnięci w świat z pozoru znajomy, codzienny, „nasz”, z biegiem czasu dający się poznać jako odmienny, magiczny i niewytłumaczalny. Dokładnie taki, jaki znamy z najdziwniejszych i najbardziej nieprzewidywalnych snów.
Czy można powiedzieć, że powieść Jarosława Grzędowicza składa się z opowiadań? Jakkolwiek to brzmi, tak właśnie jest. Przedstawione w niej opowieści nie są bowiem odrębnymi całościami, nie mającymi żadnego związku z początkiem, czy końcem książki. Jest to jedna, długa historia, opowiadana zagubionemu mężczyźnie, którego prześladuje wyjątkowy pech, przez zagadkowego szamana z przekrwionymi oczami. Jej „segmenty” można czytać zarówno ciągiem, wciąż mając w pamięci, że rozegrały się w przeszłości i są tylko przekazywane słuchaczowi, a także wydzielać je sobie, jak kostki doskonałej, ale bardzo kalorycznej czekolady. Ja musiałam skorzystać z drugiej opcji, dzieląc przyjemność czytania na trzy dni. Trzeba mieć bowiem na uwadze, że „Księga jesiennych demonów” to całkiem obszerne dzieło, liczące niemalże pięćset stron. Choć na kilku z nich pojawiają się ilustracje – skądinąd bardzo interesujące i uzupełniające tekst; ich autorem jest Dominik Broniek - to jednak czcionka jest dość mała, a między akapitami nie ma sztucznych odstępów. Nie warto zatem czytać na siłę, przemęczając oczy i umysł, bo straci się to, co najlepsze.
A „najlepsze” w kontekście tej książki nie oznacza wyłącznie jej mrocznego stylu, ale i przejawiający się w opowieściach humor Grzędowicza. Powieść będzie miodem na serce posiadaczy notatników z cytatami. Znajdą w niej bowiem nie tylko te egzystencjalne, refleksyjne i głębokie, ale i lekkie, komiczne, warte przytoczenia podczas imprezy ze znajomymi, czy nieoficjalnego obiadu, np. w gronie rodzinnym. Jeden z moich ulubionych, to: „Skręcał się ze śmiechu na dywanie, rechotał, kwiczał, wył i chichotał, aż lekko zsikał się w spodnie i leżał bezsilnie niczym ryba na plaży, w mokrej bieliźnie, z obolałą przeponą i szczęką”. Jest to fragment większej całości, której z wiadomych powodów nie będę przytaczać. Niech zachęci was do sięgnięcia po książkę, bo – jak cały czas powtarzam – naprawdę warto!
Z tyłu okładki wydawca zapewnił, iż jest to „obowiązkowa lektura dla wszystkich wielbicieli stylu Stephena Kinga”. Ciekawe, bo nigdy nie byłam fanką Kinga, a wręcz oburzało mnie, że nazywa się go królem horroru. Mój pierwszy poważny kontakt ze „straszydłami” miał miejsce gdzieś w połowie gimnazjum, nad morzem, w namiocie z tanimi książkami, które zna chyba każdy urlopowicz kochający wyjazdy nad ojczystą słoną wodę. Doskonale pamiętam, jak w ręce wpadła mi powieść Grahama Mastertona, jak zapłaciłam za nią niecałe 10 zł i jak nie mogłam się potem od niej oderwać. I tak oto oddałam serce jej autorowi, a teraz podobnym uczuciem obdarzyłam „powieścioopowiadania” Grzędowicza. I żeby nie było – Kinga czytałam również, ale porównanie „Księgi jesiennych demonów” do stylu amerykańskiego autora jest co najmniej nie na miejscu. Mastertona owszem, ale nie Kinga. Zresztą oceńcie sami, wgryźcie się w dzieło każdego z autorów, zróbcie porównanie, miejcie własne zdanie i opinie. A potem przekazujcie je dalej, żeby wieści o premierach tak dobrych pozycji nie ginęły w natłoku innej literatury.
Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)
Jarosław Grzędowicz, „Księga jesiennych demonów”, Lublin, Fabryka Słów, 2014