Oko w oko z obcą, inteligentną rasą

Recenzja książki “W przededniu”.
W stronę Ziemi, z ogromną prędkością, leci statek pełen owadopodobnych, inteligentnych stworzeń,

a jedyną szansą na ostrzeżenie ludzi jest niemalże samobójcza misja wyprzedzenia go i dotarcia do Luny. Tylko co potem?

Kiedy w księgarniach pojawił się „Ender na wygnaniu”, fani sagi westchnęli, z jednej strony ciesząc się kolejną szansą podróży do tamtego świata, z drugiej smucąc, bo historia nie miała być już kontynuowana. Z wcześniejszych książek jasno wynikało, co się stało z Enderem, dokąd się udał, z kim stracił, a z kim podtrzymywał kontakt. Jeżeli opowieść miała się toczyć dalej, nie mogła nagle „obrać sobie” nowego bohatera. Czas musiał się cofnąć, by wydarzenia, będące do tej pory w cieniu, miały okazję wyjść na światło dzienne. I takim sposobem „Ender na wygnaniu” stał się „wypełniaczem”. Nawiązywał do swych poprzednich części, jednocześnie nie popychając akcji w przód i nie rozwijając sagi na miarę telenoweli. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, by sprawdzić, czy Card planuje powiększać kolekcję o kolejne części. Kopać głębiej i głębiej, zamieniając historię świata Endera w studnię bez dna. I tu znów fan staje na rozdrożu: być wesołym i znowu dać się porwać opowieści, czy smutnym i niepewnym motywów autora. Czy pisał on z myślą o czytelnikach, czy raczej o zapełnieniu portfela? Koniec końców nie jest to ważne, bo książka – choć nieco słabsza od poprzednich – nadal oddaje ich charakter i jest jak najbardziej warta przeczytania.

W przededniu” do prequel, a więc opis wydarzeń sprzed Endera. Nie znajdziemy zatem ani słowa o znanym nam chłopcu. Zastępuje go za to inny, nieco starszy bohater, o imieniu Victor. To chyba znamienne dla Carda, by czynić młodych mężczyzn głównymi postaciami książek. Są wdzięczni, bo mają czyste umysły, potrafią rozumować inaczej, niż dorośli, mogą się jeszcze wiele nauczyć, no i mają przed sobą kawał życia, jeśli nic, ani nikt, nie odbierze im go po drodze. Tak więc tym razem jeden z głównych bohaterów, Vico, udaje się na Lunę, by przekazać informacje dotyczące pędzącego w stronę Ziemi statku z niezidentyfikowanego materiału, o olbrzymim rozmiarze i z mrożącą krew w żyłach załogą – skłonnymi do poświęceń, inteligentnymi owadami-żołnierzami. Choć owady to wcale nie są. Temat samych Formidów jest zaledwie lekko liźnięty, ludzie nie poznają ich, nie potrafią się porozumieć, nie zdobywają żadnych ważnych informacji. Z wcześniejszych książek o Enderze wiemy natomiast, że wszystko to stanie się dopiero po wojnie, po zniszczeniu „wroga”. Nie będę jednak niczego zdradzać, gdyż zepsułabym całą zabawę i napięcie, które towarzyszy czytaniu każdej kolejnej części.

Należy także wspomnieć, że „W przededniu” to jedynie jedna trzecia całości prequela, co też pozwoliło mi zarzucić Cardowi myślenie o zarobkach, a nie fanach. Pod koniec czytania doznałam bowiem lekkiego rozczarowania, nie mogąc poznać historii do końca. Wydarzenia te nie były jakoś szczególnie rozległe w czasie i zdecydowanie dałoby się je upchnąć w jednym tomie. Na dodatek, już od pierwszych stron, napięcie miarowo się podnosiło, akcja przyspieszała i pod koniec emocji było już tak wiele, że ciężko było oderwać się od czytania. I nagle nastąpił koniec, jakby ktoś odciął rozwiązanie zagadki wielkim nożem. Zły moment na zatrzymanie. Czułam się, jak w rozpędzonym samochodzie, który nagle trafił na kamienny mur. Okazuje się bowiem, że po tym prequelu, a raczej po tej jego części, nastąpi jeszcze druga i trzecia. Dużo czytania, dawkowanie przyjemności i przedłużanie czasu pobytu w świecie Endera – ok, to rozumiem. Ale jak można było przerwać w takim momencie?! Lepiej byłoby dopisać z dwa rozdziały lub usunąć już napisane. Obecny stan rzeczy nie podsyca mojej ciekawości i nie zaostrza apetytu. Po prostu mnie denerwuje. Póki co, pozostało mi tylko czekać na film, którego swoją drogą trochę się obawiam. „Gra Endera” jest na tyle kultowa, że bardzo łatwo można ją zepsuć, niszcząc przy tym świat, który, przez lata, nosiły w sobie miliony fanów. Trzeba jednak wierzyć, że Card wiedział, co robił, godząc się na ekranizację, tak samo, jak wiedział, co robi, dzieląc prequel na trzy części. W końcu to on jest geniuszem gatunku sci-fi i autorem sagi. Miejmy zatem nadzieję, że wszystko okaże się tak wspaniałe, jak być powinno, a fani odetchną z ulgą, zamiast wylewać łzy goryczy.

Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)

Orson Scott Card, Aaron Johnston, “W przededniu”, Prószyński i S–ka, Warszawa 2013




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat