„Śniadanie u Tiffany’ego” – recenzja

Recenzja książki „Śniadanie u Tiffany’ego”.
Klasyka, której trzeba zasmakować. Najlepiej w towarzystwie lampki dobrego wina.

„Śniadanie u Tiffany’ego” do niedawna znane było mi jedynie z hollywoodzkiej ekranizacji z Audrey Hepburn w roli głównej. Ostatnimi czasy, wiedziona jakąś dziwną siłą i chęcią nadrobienia zaległości, sięgam po klasykę, a w szczególności po tytuły, które są przez wydawnictwa wznawiane. I tak oto w moje ręce wpadły niedawno „Biesy” Dostojewskiego, następnie „Zaklinacz koni” Evansa, a teraz moje oczy cieszy kolejne wydanie „Śniadania u Tiffany’ego” Trumana Capote – klasyka literatury amerykańskiej.

Książka mieści w sobie tak naprawdę 4 opowiadania, z których tytułowe „Śniadanie u Tiffany’ego” jest najdłuższe, ale i zdecydowanie najciekawsze. Główną bohaterką jest Holly Golightly – żywiołowa, kipiąca autentyczną radością, unikająca zmartwień marzycielka oraz niepoprawna optymistka. Z jednej strony pochodząca z prowincji Holly niejedno w życiu przeszła, a z drugiej – nie straciła nic ze swojej dziewczęcej naiwności. Dziewczyna, zagubiona w pełnym blichtru Nowym Jorku, ciągle czegoś szuka, wymykając się spod sztywnych konwenansów. Holly rozkochuje w sobie mężczyzn, bierze z życia, to co chce; jest odrobinę infantylną marzycielką, która ciągle zmienia zdanie; która nie potrafi (a może nie chce) podjąć jakiejkolwiek decyzji. Kobietę poznajemy z perspektywy narratora, będącego zarazem zaprzyjaźnionym sąsiadem Holly i kimś, kto nie potrafi oprzeć się jej urokowi. Mogłoby się wydawać, że damę do towarzystwa, która nie chce się ustatkować (nawet nie nadała imienia kotu), ciężko będzie komukolwiek usidlić, ale okazuje się, że do jej kamienicy wprowadza się  pewien brazylijski dyplomata, który sporo namiesza w sercu i głowie bohaterki….

Po przeczytaniu książki cały czas chodzi mi się po głowie jedno pytanie: Jak u licha to opowiadanie mogło stać się takim bestsellerem? Książka jest na swój sposób urocza, jednak naprawdę ciężko dostrzec mi w niej cechy, które spowodowały, że stała się tak popularna. Oczywiście film z Audery Hepubrn jest genialny – z tego też powodu sięgnęłam po książkę  - jednak nie odnalazłam w niej tego wyjątkowego, nowojorskiego klimatu. Holly jest nieco irytującą bohaterką – nieodpowiedzialną, nielogiczną, taką „słodką idiotką”, którą faceci chcą bzyknąć zanim otworzy usta i cokolwiek powie. Nie mogę powiedzieć, że tytułowe opowiadanie jest beznadziejne. Bo nie jest. Utwór czyta się lekko; historia choć banalna, w jakiś magiczny sposób wciąga, jednak nie odnalazłam tu efektu „wow”. Dodam, że „Śniadanie u Tifanny’ego” przyćmiewa pozostałe trzy, o których pisać nie będę, aby nie zdradzać zbyt wiele z i tak bardzo krótkiej fabuły.

Filmem byłam zachwycona i podejrzewam, że wielu czytelników tej książki (podobnie jak ja), którzy najpierw obejrzeli dzieło Blake Edwardsa, ma problem z oderwaniem jednego od drugiego; w świadomości tekst i obraz zlały się w jedność. To oczywiście duży błąd, a jednak nie potrafię w wyobraźni przywdziać Holly jakiejkolwiek innej twarzy…

Polecam, bo to klasyk. Polecam, aby samemu się przekonać. Oczywiście cieszę się, że przeczytałam tę książkę, tym bardziej, że od dawna miałam na nią chrapkę, jednak nie stanie się ona jedną z tych, które wspominam ze wzruszeniem i sentymentem.

Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)

Truman Capote, „Śniadanie u Tiffany’ego”, Albatros, Warszawa, 2021.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat