„Nikt, tylko my” – recenzja

Recenzja książki „Nikt, tylko my”.
„Tyle wysiłku i nic się nie zmieniło: dom nadal stoi, las także czuwa na posterunku.”

„Nikt, tylko my” to pierwsza powieść francuskiej pisarki Laure Van Rensburg i jeden z przypadków, kiedy blurp zachęca do sięgnięcia po książkę, ale w trakcie lektury odbiera sporą dawkę rozrywki z niej płynącej.

Z okładkowego zarysu dowiadujemy się bowiem, że profesor Steven Harding i jego znacznie młodsza dwudziestotrzyletnia partnerka Ellie Masterson wybierają się razem na weekend za miastem, a właściwie to z dala od cywilizacji. Przez trzy dni mają zamiar świętować sześciomiesięczny związek w zasypanej śniegiem chatce otoczonej lasem. ”Ale to sceneria wymarzona nie tylko dla miłości. To także idealne tło dla zemsty. Bo Ellie planowała ten wieczór od lat”.

Te trzy zdania sprawiają, że, nie licząc intrygującej futurospekcji z przyjazdem pogotowia i policji, pierwsze 90 stron tej krótkiej, bo zaledwie 350-stronicowej książki, zamiast wprowadzać nerwowość związaną z izolacją i ewentualnym niebezpieczeństwem ze strony osób trzecich po prostu się dłużą. Kiedy wreszcie Ellie przystępuje do działania, czeka nas kilkadziesiąt wariacji przekomarzań typu „Przyznaj się”, „Ale do czego?” i wspominek rodzajowo-erotycznych. Na dalszy rozwój sytuacji musimy czekać do ostatnich 90 stron, optymistycznie zakładając, że nasza wystawiona na ciężką próbę cierpliwość, pozwoli nam do nich dotrwać.

Teoretycznie, para bohaterów skazanych na siebie na odludziu w otoczeniu malowniczej, ale i surowej przyrody stanowi może nie nadmiernie odkrywczy, ale przynajmniej dający pole do popisu punkt wyjścia. Problem w tym, że mamy do czynienia z dwójką bohaterów, z których żadne nie wzbudza sympatii, mimo iż z miejsca jesteśmy predestynowani do kibicowania Ellie. To jej rozdziały pisane są w pierwszej osobie (Stevena w narracji trzecioosobowej), to ona jest tą dobrą wymierzającą sprawiedliwość, to jej motywy mają nas przekonywać (?) i to ona ma być tą, która zna prawdę na temat prawdziwego oblicza drugiej postaci. Hardingiem autorka niespecjalnie się zajmuje, nie licząc jego relacji z zadufanym, snobistycznym ojcem. Tak, czy siak, to ma być drań i nie ma mowy, żeby czytelnik choć przez chwilę pomyślał inaczej. Niby thriller psychologiczny, ale mocno nasiąknięty Disneyowską czarno-białą logiką.

Jeśli chodzi o styl, widać, że mamy do czynienia z debiutem. Laure Van Rensburg bardzo zależało na odmalowaniu sytuacji zagrożenia, chociaż do pewnego momentu, trudno zrozumieć, czemu osadzona zimą książka wyszła właśnie teraz – zakładam, że chodzi o wątek lesbijski wpisujący się w czerwcową tęczę. Autorka niestety bardzo lubi przesadzone porównania, które wychodzą dość komicznie: brud płynący w żyłach, poziom zepsucia dający się wyczytać z organów wewnętrznych, wzrok niczym u Doriana Greya patrzącego na swój portret, czy „skorupy, z których wycieka brudna woda. Oto pierwsza ofiara w wojnie, jaką ze sobą prowadzą” (to o… zbitym kubku).

Biorąc pod uwagę ww., trzeba stwierdzić, że „Nikt, tylko my” miało potencjał, ale z powodu przedwczesnego zdradzenia głównego zwrotu akcji i niewyrobionego warsztatu nie było w stanie go wykorzystać.

Izabela Fidut
(izabela.fidut@dlalejdis.pl)

Laure Van Rensburg, „Nikt, tylko my”, Wydawnictwo MUZA, Warszawa, 2022r.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat