Szczęście ma słodko-gorzki smak

Recenzja książki „Szczęśliwe zakończenie”.
Powoli, ale skutecznie, nazwisko Lucy Dillon na okładce, staje się dla mnie gwarancją przyjemnie spędzonego czasu.

Głównymi bohaterkami „Szczęśliwego zakończenia” są Anna i Michelle, dwie kobietki zupełnie od siebie różne. Michelle to idealny przykład kobiety niezależnej, dzielnej bizneswomen, której największej satysfakcji dostarcza uporządkowane życie i dom. Nie dla niej związki, które mogłyby spowodować jakiekolwiek zaburzenie porządku, że o dzieciach już nie wspomnę. Anna to jej zupełne przeciwieństwo. Niepoprawna romantyczka, zakochana w słowie pisanym i swoim mężu, ponad wszystko marząca o urodzeniu dziecka. Co się stanie, gdy wspólnie postanowią poprowadzić... księgarnię?

Szczęśliwe zakończenie” wydaje się pozornie łatwym i przyjemnym czytadłem do poduszki, ale pod warstwą prostego języka, skrywa jednak coś więcej. To nie jest opowieść o kobietach, którym wszystko się w życiu udaje, choć patrząc na Michelle można byłoby odnieść takie wrażenie. Im dalej czytamy, im uważniej zaczynamy śledzić historię, zarówno Michelle, jak i Anny, tym więcej kłód zauważamy pod ich nogami. Zaczynamy się zastanawiać, jak to jest żyć w toksycznym związku, być dzień w dzień poddawaną psychicznym torturom, być zastraszoną przez własnego męża tak bardzo, by bać się powiedzieć o tym komukolwiek z najbliższego otoczenia. Żyć w związku, który z zewnątrz wydaje się prawdziwie idealny, bo nikt nie widzi tego, co się dzieje w środku. Uciec od najbliższych, od rodziny, po to tylko, by wreszcie się od tego uwolnić.

Z drugiej strony mamy też małżeństwo, w którym właściwie niczego nie brakuje. Jest cudowna żona, szczęśliwy mąż, są trzy córki, z jego pierwszego małżeństwa, ale... No właśnie, pozostaje jedno „ale”. Co zrobić z marzeniem o własnym dziecku, dla którego nie byłoby się „tylko” macochą? Jak wypełnić tę pustkę? Jak reagować, gdy na co dzień zapewnia się pasierbicom wygodne i bezpieczne życie, zapominając często o własnych pragnieniach, a w momencie pojawienia się większego problemu, słyszy się tylko: „nie jesteś moją matką!”

Cała powieść zdaje się też jednocześnie swego rodzaju książką o książkach. Każdy rozdział rozpoczyna się od krótkich recenzji napisanych przez mieszkańców miasteczka, Annie na samym końcu poleca lektury do poduszki, a sama Lucy Dillon udziela wywiadu, w którym mówi o swoich ulubionych lekturach. To z rzeczy bardziej formalnych. A dodatkowo... No cóż, cała powieść nie mogłaby chyba istnieć bez książek. W końcu dziecięca klasyka przywołuje wspomnienia bohaterów książki, księgarnia stanowi miejsce gdzie można się schronić przed światem, wtapiając ciało w ciepły fotel i popijając przepyszną kawę, wspólne czytanie rozjaśnia dni mieszkańców domu spokojnej starości, wieczory z książką czytaną przez rodzica stają się zaś momentem, na który czeka się przez cały dzień. To wszystko razem stanowi powód, dla którego „Szczęśliwe zakończenie” okazuje się prawdziwą ucztą dla zakochanych w czytaniu moli książkowych.

Kolejny raz ważną rolę w książce Dillon odgrywają psy i może też dlatego znów tak bardzo mi się podobało. Widać, że sama autorka darzy te zwierzęta szczerą miłością, że wie nie tylko jakie to szczęście mieć obok siebie czworonożnego przyjaciela, ale też jak bardzo boli tęsknota za nim. A propos psów zresztą, Dillon zdaje się puszczać oko do stałych czytelników, wprowadzając na krótką chwilę znaną nam dobrze, Rachel.

Najnowsza powieść Dillon to historia wypełniona ciepłem po samiutkie brzegi stron, napawająca optymizmem i przywracająca wiarę w „szczęśliwe zakończenie”.

Izabela Raducka
(izabela.raducka@kobieta20.pl)

Lucy Dillon, „Szczęśliwe zakończenie”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat