Jako zagorzała fanka fantastyki postapokaliptycznej nie mogłam odmówić sobie (potencjalnej) przyjemności sięgnięcia po debiutancką książkę „Dzień po…” Marka Brauna. Autor przedstawił w niej świat po wojnie atomowej, w którym zostało niewielu ludzi. Mieszkają w bunkrach pod ziemią i walczą o przetrwanie. Uczą się egzystować w nowej rzeczywistości, wychodząc na powierzchnię tylko sporadycznie i po produkty potrzebne do przeżycia, np. zmienione pod wpływem promieniowania atomowego rośliny, które wymagają bardzo długiego gotowania, by stracić właściwości trujące. Jak się pewnie domyślacie, zdeformowane są również zwierzęta: większe, groźniejsze, trudniejsze do pokonania.
Zacznijmy od plusów krótkiej powieści „Dzień po…”, których nie brak i z uwagi na które cieszę się, że po książkę sięgnęłam. Przede wszystkim doskonale realizuje model utworu postapokaliptycznego. Mamy ciekawie zarysowany świat w nie tak bardzo odległej przyszłości (rzecz dzieje się w 2050 roku). Mamy uciemiężonych bohaterów, których możemy polubić i którym kibicujemy. Mamy antagonistów dwojakiego rodzaju: napromieniowaną naturę (np. wcześniej wspomniane zwierzęta) oraz ludzi (inne obozy tych, którzy przerwali). Historia jest łatwa do śledzenia, a jedne wydarzenia wynikają z drugich. Brak wielowątkowych epizodów sprawia, że młodszy czytelnik się nie zgubi. Język jest prosty i poprawny. Pierwszoosobowa narracja pozwala zbliżyć się odbiorcy do głównego bohatera.
No dobrze, a teraz czas na minusy. Zacznijmy od tego, że „Dzień po…” to powieść bardzo cienka i zapisana wąsko oraz dużym drukiem, w związku z czym zanim porządnie wciągniemy się w fabułę, już się kończy (ja przeczytałam całość w godzinę). Zaprezentowana historia jest do bólu schematyczna i zupełnie nieoryginalna. Jeśli oglądaliście kilka sezonów serialu „The Walking Dead” bądź czytaliście komiks, znajdziecie niemal stuprocentowe odwzorowanie bohaterów – i nie tylko, bo również lokalizacji oraz wątków – w utworze Brauna. Jest nieśmiertelny Rick, któremu można odciąć rękę, a on i tak przeżyje. Jest też oponent mieszkający w fortecy i podporządkowujący sobie inne, słabsze grupy. Ma białą broń z kolcami, zupełnie jak w serialu. Zresztą podobieństw jest zbyt dużo, by wymieniać wszystkie. Główna różnica to zmutowane zwierzęta zamiast zombie. Ponadto odnalazłam zapożyczenia z filmów i seriali typowo postapokaliptycznych, bez zombie – zachęcam do podjęcia wyzwania i policzenia własnych skojarzeń.
„Dzień po…” jest utworem logicznym i poukładanym, ale stanowi jakby… szkic do powieści? Sprawia wrażenie próbnej rozpiski do książki lub scenariusza serialu. Wszystko dzieje się szybko i po łebkach. W każdym wątku bohatera pojmują, przybywa „drużyna dobrych”, oswabadza go i wychodzą, a w wszystko to zajmuje zaledwie kilka stron. (Zmarłymi nikt nadto się nie przejmuje). Uważam, że aby książka była naprawdę dobra i angażowała czytelnika, powinna być co najmniej trzy lub cztery razy dłuższa. Póki co stanowi naprawdę, naprawdę dobry szkic. Widzę w niej też potencjał na serial młodzieżowy.
Mimo sporych niedociągnięć technicznych książkę Brauna polecam. Komu? Przede wszystkim młodym czytelnikom, ponieważ dojrzali i obeznani z utworami postapokaliptycznymi mogą poczuć się zawiedzeni, jak ja. Bardzo chciałabym przeczytać „Dzień po…” jeszcze raz, ale po rozbudowaniu. Żeby jednak było jasne: książki nie trzeba rozbudowywać o nowe historie – ma ich wystarczająco dużo i są interesujące. Po prostu zostały skrócone, spłycone. Ponieważ tym razem mleko już się rozlało, życzę autorowi większego zaangażowania lub pełnej dyspozycji czasowej podczas pisania kolejnej powieści. Wierzę, że może być świetna i bardzo chętnie po nią sięgnę.
Olga Kublik
(olga.kublik@dlalejdis.pl)
Marek Braun, „Dzień po…”, Gdynia, Novae Res, 2019