Cluttercore, zwany także bałaganem kontrolowanym lub artystycznym nieładem, przeciwstawia się minimalizmowi, którego założeniem było „mniej znaczy więcej”. Tutaj pojawia się odwrotny trend, mianowicie posiadanie rzeczy, do których ma się sentyment. Nie chodzi tu o zagracanie przestrzeni, tylko o zachowanie domowej przytulności. Ten styl można w jakimś stopniu porównać do maksymalizmu, a jego korzeni należy szukać w latach 70., kiedy to królowały kolorowe wnętrza z niepasującymi do siebie wzorami. Dziś inspiracją dla młodych są influencerzy, a ci wrzucają na swoje profile selfie zrobione na tle pełnego rozmaitych przedmiotów pokoju, tym samym żegnając surowy minimalizm.
To działa na zasadzie sinusoidy – przechodzimy niemal ze skrajności w skrajność. Po szaroburym okresie PRL-u zaczęły królować wzorzyste tapety, bo byliśmy znudzeni szarością. Pokolenia wychowane wśród boazerii i masywnych mebli miały z kolei dosyć przepychu, więc zdecydowały się na minimalistyczny wystrój wnętrza. Teraz nastąpił regres i do łask wrócił maksymalizm, lecz w lepszym tego słowa znaczeniu. Podczas okresu pandemii zauważyliśmy, że minimalistyczny pokój można porównać do przestrzeni magazynowej, brakuje mu przytulności, a zachowanie pedantycznego porządku jest właściwie niemożliwe. Od tej pory zaczęliśmy patrzeć na dom nie jak na miejsce do pokazania gościom, a przytulną przestrzeń, w której miło spędzać czas.
Kluczowymi elementami stylu cluttercore są przedmioty, do których mamy stosunek sentymentalny. Mogą to być zdjęcia w ramkach lub fotki z polaroida czy kolekcja magnesów z corocznych wyjazdów. Meble nie muszą być z jednego zestawu – mogą być nawet używane, znalezione na lokalnych grupach oddaniowych. W oknach w miejsce firanek możesz powiesić fikuśne długie frędzle, a na ścianach – własnoręcznie namalowane abstrakcyjne obrazy. Rzeczy jest dużo, ale najważniejsze, aby przynosiło nam radość.
Joanna Karbownik
(joanna.karbownik@dlalejdis.pl)
Fot. freepik.com