„Beetlejuice Beetlejuice” - recenzja

Recenzja filmu „Beetlejuice Beetlejuice” - premiera kinowa.
Aby ugasić pragnienie mroku i humoru, więcej soku z żuka?

Jako prawdopodobnie jedna z największych fanek Tima Burtona, znająca jego filmy na pamięć, jednocześnie miłośniczka „Wednesday”, od pierwszego odcinka kibicująca młodej i jakże utalentowanej Jennie Ortedze, premiery drugiej części „Soku z żuka” nie mogłam się doczekać. Starałam się nie czytać, ani nie podglądać ujawnianych szczegółów, by nie psuć sobie niespodzianki. Gdy film trafił do kin, prawie od razu się na niego wybrałam, mimo że nienawidzę oglądania w tych wielkich, ciemnych salach (wyjątki robię tylko dla filmów Burtona i Tarantina). Uznałam, że jak już i tak porywam się na oglądanie poza domem, skuszę się na opcję 4DX.

Jak wynika z wszelkich opisów, po nieoczekiwanej tragedii rodzinnej trzy pokolenia Deetzów wracają do domu w Winter River. Lydię wciąż prześladuje wspomnienie Beetlejuice’a. Kiedy jej buntownicza, nastoletnia córka Astrid znajduje tajemniczą makietę miasteczka na strychu, jej życie staje na głowie. Przypadkowo zostaje otwarty portal prowadzący w zaświaty. W obu światach w powietrzu wiszą kłopoty, więc kwestią czasu jest, kiedy ktoś trzykrotnie wypowie imię Beetlejuice’a, a podstępny demon wróci, żeby wywołać chaos taki, jaki tylko on potrafi.

Film, choć jest kontynuacją, przedstawia zupełnie nową historię. Oczywiście wracają legendarne postacie, czyli Lydia i Beetlejuice. Owszem, są odniesienia do poprzedniej części, ale twórcy tak dobrze wprowadzili nas w wydarzenia, że łatwo się w nich odnaleźć nawet bez bezpośredniego przypomnienia sobie filmu z 1988 roku.

Fabuła może i jest trochę schematyczna, ale akurat w tym przypadku zaklasyfikowałabym tę schematyczność do zrozumiałych, bo przedstawiony schemat często powtarza się też w życiu. Zbuntowana nastolatka staje w opozycji do większości swojej rodziny. Samotna matka kiepsko się z nią dogaduje, a o jej rękę walczy dwóch kandydatów (przy czym, aż trudno wybrać, który jest gorszy). Przedstawiona historia do pewnego stopnia była więc przewidywalna, jednak pewne rozwiązania czy ujęcia potrafiły zaskoczyć.

Z drugiej zaś strony, fabuła i akcja wydały mi się trochę przeładowane. Oprócz głównego wątku dodano całe mnóstwo kwestii pobocznych, których nie rozwinięto, przez co wydawały się potraktowane „po łebkach”. Uwielbiam długie filmy, więc wolałabym rozbudowanie każdego detalu, a „Beetlejuice Beetlejuice” ma niestety standardową dla dzisiejszych czasów długość (1h 44m). Film ten ogólnie robi wrażenie odrobinę dostosowanego do obecnych czasów, w których to na ekranie ciągle coś musi się dziać, ciągle mają być jakieś pościgi i zgony.

Tym jednak, co sprawia, że całość ogląda się bardzo przyjemnie, jest specyficzny, burtonowski klimat. Nieco odświeżony, ale wciąż trochę „mroczno-obrzydliwawy” (nie mylić z obrzydliwym), w którym czuć ogromny dystans do wszystkiego. Nie brakuje naturalnie również czarnego humoru. Wykorzystane techniki filmowe, efekty specjalne były przyjemne dla oczu fanów Burtona, ale nie ograniczały się do tego, co znamy z jego poprzednich filmów – widać bowiem w nich ducha czasu. Scenarzyści Alfred Gough i Miles Millar spisali się nieźle.

W filmie czuć rękę reżysera. Pojawiły się pewne elementy występujące w różnych filmach, co wyszło niczym trafione cytowanie, a nie odgrzewanie pomysłów. Widać, że Burton chciał nie tylko uszczęśliwić fanów, ale też zaszczepić „burtonomanię” kolejnym pokoleniom.

W tej kwestii ogromną rolę musiało mieć obsadzenie Jenny Ortegi. Spotkałam się z opiniami, że zrobiono to dla pieniędzy, ale nie jestem przekonana do tej wersji. Każdy fan Burtona wie, że ma on w zwyczaju latami pracować z tymi samymi ekipami, więc mnie wcale nie dziwi, że aktorka, której talent odkryto w „Wednesday”, została zaproszona także do roli córki Lydii.

Film jest znacznie głębszy, niż może się to wydawać. Czuję, że właśnie przez powierzchowne oglądanie go, zbiera tak słabe oceny. Zawarto w nim wiele wątków autobiograficznych reżysera. W historii życia Lydii Deetz jest coś znajomego: zbuntowana gotka robiąca wszystko na przekór światu stała się istotą łagodniejszą, przystosowaną do otoczenia, przez co tkwi w konflikcie sama ze sobą. Śmierć Charlesa Deetza, przedstawiona w formie ulubionej techniki Burtona - animacji poklatkowej, to z kolei obraz koszmaru samego reżysera. Ponoć właśnie śmierci w taki sposób bałby się najbardziej.

Po powyższym akapicie nie sposób nie poświęcić kolejnego aktorom. Michael Keaton w tytułowej roli w zasadzie stworzył nam całą tę produkcją. Bez dwóch zdań był jej gwiazdą. Winona Ryder jako Lydia nieźle raz czy drugi zagrała na emocjach, jednak po aktorce można było spodziewać się czegoś więcej. Catherine O'Harze udało się do reszty zohydzić nam Delię, przy czym nie jestem pewna, czy było to zamierzone. Dobrze zagrała „skrajnie żałosną, denerwującą babę”, jednak mnie bardziej podobał się po prostu irytujący obraz Delii z pierwowzoru. Nowi aktorzy dobrze się odnaleźli, przy czym warto zauważyć, że Jenna Ortega ewidentnie dopiero ewoluuje. Ma potencjał. Bardzo ciekawie rozwiązano sprawę Charlesa Deetza, granego w pierwowzorze przez Jeffreya Jonesa. Podobał mi się duet jego i O’Hary w jedynce. Jednak po aferze i procesach aktora wiadomo, że nie mógł pojawić się w tej produkcji. Brak tego aktora tylko odrobinę dawał się we znaki. Monica Bellucci mogła dać z siebie więcej, ale za to Willem Dafoe stanął na wysokości zadania.

Warto nadmienić, że film bardzo dobrze pasuje do efektów kina 4DX, a więc ruchomych foteli i mgły. Mam jednak co do tego mieszane uczucia, bo wolę jednak, by film był tylko i aż filmem.

Kolejną sprawą, o której nie mogę nie wspomnieć, jest to, że polski dubbing bardzo psuje odbiór, więc wszystkich przed nim ostrzegam.

Podczas oglądania „Beetlejuice Beetlejuice” towarzyszyły mi różne emocje i uczucia. Czułam nostalgię, film mi się podobał, uśmiechałam się przy nim raz po raz, jednak nie był to zachwyt taki, jaki wywołała pierwsza część. Wiem jednak, że do niego wrócę. Polecam go jednak przede wszystkim fanom Burtona, którzy akurat chcą obejrzeć jedną z jego lżejszych kreacji. Dobrze podczas seansu będą bawić się również ci, którym podobał się serial „Wednesday”.

Kinga Żukowska
(kinga.zukowska@dlalejdis.pl)

„Beetlejuice Beetlejuice”, reż. Tim Burton; Warner Bros, 2024.




Społeczność

Newsletter

Reklama



 
W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w Polityce Cookies. Ukryj komunikat