Nigdy nie przepadałam za filmami dokumentalnymi i/lub biograficznymi, ani za wieloma muzycznymi. Boba Marleya też nie słucham. Co więc mnie skłoniło do sięgnięcia po DVD „Bob Marley. One love”? Otóż fakt, że i filmy biograficzne o ikonach muzyki ostatnimi laty potrafiły mnie pozytywnie zaskoczyć. Ja zaś lubię poszerzać horyzonty, więc nie muszę kogoś słuchać, by jego/jej historia mogła wydać mi się ciekawa. Marley niewątpliwie w muzyce wiele wniósł. A czy ten film coś wniósł do mojego życia?
Przede wszystkim film uraczył mnie mnóstwem muzyki. Spora część utworów była bardzo znana, bo nawet ja jako kompletna laiczka w gatunku reggae, je rozpoznałam (nie po tytułach, ale ze słyszenia). Te zaś, których nie znałam, dobrze budowały atmosferę. Trzeba przyznać, że muzyka to ogromny atut tego filmu – pozwoliła świetnie wczuć się w klimat, nie przytłaczała i była jak najbardziej na miejscu. Obstawiam, że fani docenią to jeszcze bardziej.
Miałam jednak wrażenie, że twórcy tak skupili się na doborze utworów, że zapomnieli o wszystkim innym. Reszta wydawała się chwilami wręcz tandetna. Film okazał się jedną wielką laurką dla Boba Marleya, w której padają piękne hasła o miłości i pokoju, a sam Marley jest przedstawiany wręcz mało realistycznie. Niektóre jego poglądy podano jako dialogi w scenach, które najzwyczajniej w świecie były tylko wygłaszaniem myśli.
W produkcji działo się trochę, a jednak i tak trudno mi mówić o jakiejś akcji. Sceny zamachu, po których jest długie, przesadnie rozciągnięte przedstawienie maksym życiowych muzyka nie wywołały zbyt wielu emocji. To, czego mi brakowało, to dobrze opowiedziana historia. Tytuł ten wydawał się raczej zbiorem odegranych ważniejszych scen z życia Marleya, opakowanych w przesłodzoną otoczkę. To raczej coś jakby… to, jak chcieliby widzieć go bliscy trzymający się zasady „o zmarłych mówi się tylko dobrze”. Pewne elementy wydawały mi się wręcz pompatyczne.
Potencjalnie trudniejsze czy gorsze sprawy jakby pominięto – nie chodzi mi, by wyciągać wszelkie brudy, ale tak sztucznie wspaniałe, wzniosłe przedstawienie po prostu sprawiło, że czułam się, jakbym oglądała „bajeczkę”. Gra aktorska wydała mi się bazowa – nie mam większych zarzutów, ale trudno też coś pochwalić.
Reżysersko Reinaldo Marcus Green nie popisał się. Stworzył film całkiem miły dla oka, z adekwatną scenografią, ale nic, co by szczególnie zapadło w pamięć. Prawdziwe sceny z życia dodane na koniec nie do końca do tego pasowały – znowu ten brak zaczepienia w rzeczywistości. Tytuł „One Love” jest bardzo adekwatny – to życiorys pokazany przez różowe okulary, właśnie jakby kogoś bez pamięci w Marleyu zakochanego i idealizującego.
Film niewątpliwie miał rasta klimat. Nie był zły, ale na pewno nie był też dobry w żadnym sensie. Nie był to dobry film, w który można się wciągnąć jak w fabularną produkcję, ani biograficzny, bo nie czuję, bym za wiele się z niego dowiedziała. Zostały mi tylko pokazane pewne sceny, wydarzenia bez polotu. Wydaje mi się, że to produkcja głównie dla fanów, którzy chcą sobie tylko poprzypominać życiorys Marleya, powspominać (?) czy posłuchać muzyki. Chyba tylko dla nich wydano to na DVD (to na pewno nie tytuł, do którego chciałby wrócić ktoś nie zapatrzony z uwielbieniem w Marleya). Ludziom chcącym się dowiedzieć czegoś nowego, na pewno nie polecam.
Kinga Żukowska
(kinga.zukowska@dlalejdis.pl)
„Bob Marley. One love”, reż. Reinaldo Marcus Green, 2024.