Bywa i prymitywna, gdy możemy przeliczyć ją na dobra materialne lub złotówki. Nikt jednak nie zaprzeczy, że naprawdę istnieje i coraz częściej wkrada się do naszego świata. Bo przecież nikomu nie zagląda się do sypialni w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: czy to, co jest między nimi to naprawdę małżeństwo czy tylko prostytucja?
Na początku zawsze jest pięknie, bajkowo wręcz. Ona w szytej na miarę, długiej sukni w kolorze kości słoniowej. On w nienagannym garniturze i święcących się jeszcze od czarnej pasty butach. Ona dzierży w dłoniach misternie wykonany bukiet, przyznając sobie w myślach rację, iż dobrze, że w ostatniej chwili zdecydowała się na te storczyki, zamiast róż. On z uśmiechem na ustach prowadzi ją do ołtarza i dosłownie wszystko, łącznie z jej uczesaniem, z którego nie wymyka się najmniejszy kosmyk włosów, jest po prostu perfekcyjne. Pada sakramentalne "tak", obrączki, rodzina się wzrusza, spada lawina ryżu na głowy i tak oto zaczyna się życie małżeńskie. Można by rzec, sielanka. Dla niektórych i owszem. Dla tych, którzy łączą się na całe życie, tylko i wyłącznie z miłości, z pragnienia bycia z drugim człowiekiem na dobre i na złe, w szczęściu i chorobie, w dostatku i biedzie. I właśnie! Tu pies pogrzebany, bo okazuje się, że są i takie panny młode, które w swoim scenariuszu życia biedy nigdy nie uwzględniały. Co więcej, zaplanowały ścieżkę do bogactwa i dostatku. Pojawia się zatem dysonans w definicji małżeństwa, bo to, co stworzyli ona i on, tuż po odejściu od ołtarza, to z całą pewnością nie małżeństwo, a najzwyczajniej, prostytucja małżeńska, której do prawdziwego związku niezwykle daleko.
Prawdą jest, że jeszcze u niektórych ludów pierwotnych tego rodzaju nierząd był niezwykle powszechny, ba, nawet wskazany. W czasie, gdy mąż ciężko pracował, żona wykonywała swoją "pracę", utrzymując stosunki seksualne z mężczyznami, za które to otrzymywała materialne podarunki. Tymi zaś obdarowywała swojego, świadomego jej czynów męża, który był niezwykle uradowany.
W dzisiejszych czasach prostytucja małżeńska przybrała inne kształty. Żona nie garnie od obcych dla męża, lecz od męża dla siebie. Zawiera swoistego rodzaju, niepisany układ, którego treścią jest związek z mężczyzną, którego nigdy nie kochała, który absolutnie nie pociąga jej fizycznie, ale zapewni jej życie na poziomie, standard finansowy, wyrwanie się z domu rodzinnego, dach nad głową i takie buty pod kolor każdej z sukienek, jakie tylko jej się wymarzą. Jedyne, co musi zrobić, to wypełnić swój barterowy obowiązek, jakim jest niesatysfakcjonujący seks z... No właśnie, z kim? Z mężem? Bo skoro ona się prostytuuje, to czy on analogicznie, nie powinien być określany mianem alfonsa?
Typologia "alfonsów" wyróżnia tych świadomych i tych nieświadomych poczynań własnych żon. Pierwsi rozmyślnie decydują się na taki układ, który niezaprzeczalnie przynosi korzyści obu stronom. Drudzy zaś, uwikłani w małżeńskie sztuczki, nie zdają sobie sprawy z wyrachowania ukochanych partnerek. Różnica między nimi taka, że gdy ona kusząco mówi: "Kochanie, kup mi to futro, a w nocy pokażę Ci jakim tygryskiem mogę być", ten pierwszy z przekąsem rzuca: "Pod warunkiem, że ubierzesz swoje wdzianko w tygrysie cętki", drugi natomiast potulnie kiwa głową, wyciąga portfel zza pazuchy, a jedyne pytanie jakie ma, to: "Czy można tutaj płacić kartą?".
Z całą pewnością, taki układ jest destrukcyjny dla obu stron, nawet, gdy nie zdają sobie z tego sprawy. Na pozór zadowoleni - ona z posiadania dóbr materialnych, których pragnie, on z używania jej ciała. Tak naprawdę to sukcesywne wyniszczanie samych siebie, wypłukiwanie z wartości i zasad, pozbawianie się zdrowej, nie przesiąkniętej korzyściami finansowymi wizji świata. Skoro mawia się, że pieniądze szczęścia nie dają, to dlaczego prostytucja małżeńska urosła już do rangi zjawiska i problemu społecznego?
Strach pomyśleć, że ludzkość coraz częściej obiera drogę zakłamanych, nieprawdziwych deklaracji. Gra w miłość i pragnienie. Bawi się seksem, który przestaje być czystym aktem pożądania, a staje się zmyślnym narzędziem, dzielnym pomocnikiem do osiągnięcia wytyczonych celów. A kobiety ze swej bezcenności przeinaczają się w ciała warte złotego zegarka lub butelki perfum. Mało tego, dodatkowo opatulane swą humorzastą naturą, sprawiają, że taniej i wygodniej byłoby dla mężczyzny, skorzystać z usług agencji towarzyskiej, niż współżyć z własną żoną. Wciąż jednak ważnym pozostaje czynnik przynależności i zaimki dzierżawcze jak "mój" i "moja".
Rozejrzyjmy się wokół, wbrew pozorom wcale nie trzeba daleko szukać. Spójrzmy na nasze rodziny, na przyjaciół, znajomych, koleżanki z pracy, na samych siebie. Ile to już razy, przy butelce czerwonego wina, koleżanka wypłakiwała Ci się w ramię, mówiąc, że ona swojego Tomka to tak naprawdę nie kocha. Ale mają dzieci, a ona chce, aby jej dzieci miały ojca. Poza tym, co ona bez niego zrobi, przecież nie pracuje, nie zarabia na siebie. Inna zaś, zbliżając się do magicznej trzydziestki, żyje w jakimś dziwnym przeświadczeniu, że ta zwykła liczba to granica w doborze partnera, powyżej której związek jest już niemożliwy, albo to wstyd być samemu, więc nieważne jaki, ważne, żeby w ogóle był, żeby było o czym koleżankom opowiadać.
A Ty? Jesteś z nim z miłości, z przyzwyczajenia, czy może Waszemu związkowi przyświeca jakiś inny cel?
Joanna Kaczmarek
(redakcja@dlalejdis.pl)