Hannah Arendt to z pewnością jedna z najciekawszych myślicielek XX wieku, bez której współczesna myśl polityczna byłaby o wiele uboższa. Teoretyczka polityki, jak kazała się określać, na stałe wprowadziła do słowników filozofii i politologii pojęcia takie jak banalność zła czy homo faber. To kobieta, która starała się zrozumieć, co się stało w XX wieku, jakie wydarzenia doprowadziły do narodzin wielkich totalitaryzmów. Żydówka, która całym sercem kochała Niemca ślepo podążającego za Hitlerem...
„Rzecz o banalności miłości” to niezwykły spektakl, jeden akt, który może imitować namiętną noc z wyjątkową osobą. Jednak pociąg fizyczny należy traktować nieco jako „efekt uboczny” połączenia umysłów, które staje się podstawą realizowania samego siebie w duchu prawdziwej autentyczności. Tekst Savyon Liebrecht, izraelskiej pisarki, to historia, która nie powinna się zdarzyć, jednak właśnie w swojej nieprzyzwoitości jest tak naturalna, że chciałoby się powiedzieć – banalna. Jednak spektakl w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego z banalnością nie ma nic wspólnego.
Hannah Arendt, 18-letnia, niezwykle błyskotliwa i nad wiek dojrzała młoda kobieta, której umysł stanie się jej największym błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. 50-letni Martin Heidegger, uznany filozof, który w swoich dziełach podejmuje próby zdefiniowania na nowo pojęć zupełnie fundamentalnych, ale wykraczających poza znane, lecz uproszczone ramy i kategorie. Bycie i czas – dwa wielkie koncepty filozoficzne, których naturę i sens stara się odkryć. Dzieli ich doświadczenie życiowe, status społeczny, pochodzenie etniczne, łączy nieokiełznana miłość do wielkiej myśli. Intelekt staje się narzędziem rozbudzającym zmysły...
Sztuka na podstawie tekstu Liebrecht wystawiana w warszawskim Teatrze Dramatycznym jest zupełnie wyjątkowa. Przede wszystkim zostały zachowane idealne proporcje – poszczególne watki są odpowiednio akcentowane, jednak szala nigdy nie przechyla się zbyt nachalnie w którąś stronę. Z jednej strony jest wielka, zupełnie nieracjonalna miłość, która się „po prostu zdarzyła”, tak głupio i banalnie spadła na dwoje ludzi, z drugiej strony wielki intelektualny pojedynek z przerzucaniem się koncepcjami Platona, Kanta czy Kierkegaarda, wreszcie z trzeciej strony – opowieść o idei, która staje się obsesją na tyle silną, że doprowadza do upadku nawet najinteligentniejszego człowieka.
Zanim wybrałam się na spektakl, miałam okazję obejrzeć film „Hannah Arendt” w reżyserii Margarethe von Trotty z Barbarą Sukową w roli głównej. Obraz ten pozostawia pewien niedosyt właśnie ze względu na zachwianie proporcji – niby całość krąży wokół wątku procesu Eichmanna, który Arendt opisywała i który skłonił ją do refleksji na temat banalności zła, od czasu do czasu pojawiają się wtręty dotyczące historii filozofii, a nad wszystkim krąży duch Martina Heideggera. Całość jest momentami zbyt wydumana i niepotrzebnie obciążona nadmiarem powagi. Po obejrzeniu filmowej interpretacji losów wielkiej myślicielki towarzyszyło mi wrażenie chaosu i niekompletności. Ze spektaklem jest zupełnie inaczej.
Nikt nie sili się tutaj na przesadnie pompatyczny, przeintelektualizowany ton. Sztuka ma być o „banalności miłości”, o tym, jak wielkie umysły ulegają najbardziej podstawowemu instynktowi, o tym, że katalizatorów uczucia może być wiele. Jednak są zbrodnie, których nawet najbardziej kochające serce nie wybaczy. Przystąpienie Heideggera do partii nazistowskiej przekreśla jego relację z najlepszą uczennicą, kochanką i jedyną osobą, która „lubi rozumieć rzeczy do końca”.
Fantastyczny, poruszający w swojej prostocie, ukazujący bez patosu zwyczajność, banalność miłości spektakl bardzo łatwo mógł stać się żałosnym widowiskiem, opierającym się jedynie na wątku sensacyjnego, niemoralnego romansu. Na szczęście Kostrzewski uniknął taniego sentymentalizmu i o sprawach delikatnych, lecz wielkich mówi prosto, bez zbędnego wydumania. Podobnie aktorzy, absolutnie genialni w swoich scenicznych kreacjach. Halina Skoczyńska, Adam Ferency, Martyna Kowalik i Mateusz Weber w ascetycznych warunkach na nowo wyczarowują piękną, niesamowitą historię. Dojrzała Hannah Arendt i młodziutka Haneczka, nieokiełznany umysł Heidegger i Rafael – przyjaciel z dzieciństwa i młodzieniec szukający prawdy – każda z postaci jest tak autentyczna, że przy odrobinie wyobraźni można uwierzyć, że historię swojej niezwykłej relacji spisali sami Arendt i Heidegger.
„Rzecz o banalności miłości” to spektakl idealnie wyważony, subtelny, przejmujący, ale i momentami humorystyczny. Nawet w cierpieniu, gdy patrzy się na upadek najbliższej osoby, warto zachować dobre słowo dla innych. Gdy przychodzi zmierzyć się z rzeczywistością, trzeba starać się ją zrozumieć, ale nie pozwolić definiować siebie przez narzucone schematy – po prostu trzeba myśleć, bo tylko to gwarantuje prawdziwą wolność i stanowi ucieczkę od zła. W każdym razie, gorąco polecam wybrać się do Teatru Dramatycznego, a owacja na stojąco, która miała miejsce, wcale nie wydaje się przesadnym wyrazem aprobaty dla scenicznych osiągnięć całego zespołu aktorskiego.
Michalina Guzikowska
(michalina.guzikowska@dlalejdis.pl)