Kiedy Thérèse z d. Tanguay dowiedziała się, że w wieku 41 lat po raz kolejny zaszła w ciążę i spodziewa się czternastego dziecka, zapewne nie skakała z radości, lecz z drugiej strony – nie popadła w rozpacz. Po prostu przyjęła tę nowinę do wiadomości, a oglądając w telewizji występ Huguesa Aufraya, który śpiewał utwór „Moi Céline”, postanowiła nadać swojej córeczce to właśnie imię. Zapewne nie spodziewała się, że to jej ostatnie, najmłodsze dziecko podbije muzyczny świat i zostanie jedną z najpopularniejszych piosenkarek na świecie. Zaiste, życie pisze niespodziewane scenariusze, których nie byłby w stanie wymyślić najwybitniejszy reżyser.
„Aline. Głos miłości” to film oparty na życiorysie Céline Dion, która – chyba nie tylko mi – kojarzy się głównie z piosenką z filmu „Titanic”. Powiem szczerze, że nigdy nie należałam do fanek piosenkarki; nie byłam nałogową słuchaczką jej przebojów, aczkolwiek zawsze doceniałam jej głos – czysty i mocny, będący zarazem kwintesencją kobiecości. Nie ma co ukrywać – życie samej Dion to rzeczywiście doskonały materiał na film i z tego też powodu cieszę się, że francuska aktorka i reżyserka, Valérie Lemercier, postanowiła go zrobić i, co więcej, samej wcielić się w rolę piosenkarki. Muszę przyznać, że podobieństwo między kobietami jest wręcz uderzające i były momenty, w których zastanawiałam się, czy aby na pewno nie zastosowano jakiś komputerowych trików upodabniających aktorkę do gwiazdy, w którą się wcieliła.
Film opowiada o życiu piosenkarki w sposób linearny. Na początku poznajemy rodzinę piosenkarki; jesteśmy świadkami pojawiania się kolejnych dzieci w domu Dieu (czyli Dionów) i samej Aline (czyli Céline), by wreszcie zobaczyć, jak wyglądało jej dzieciństwo. A te choć, do łatwych nie należało pełne było ciepła, wzajemnej miłości i muzyki, która od zawsze zajmowała ważne miejsce w rodzinie, co zresztą doskonale zostało ujęte w filmie. Aline od początku przejawiała ogromny talent wokalny i uwielbiała śpiewać; od małego też marzyła o byciu piosenkarką. W wieku dwunastu lat skomponowała swoją pierwszą piosenkę. Brat nagrał ją na kasetę, a następnie wysłał do menagera Guy ‘a Claude’a (odpowiednik René Angélita), który rozpoznał w młodej dziewczynie przyszłą gwiazdę i otworzył jej wrota do kariery. Dion bardzo szybko z lokalnej celebrytki stała się piosenkarką o międzynarodowej sławie, mającej u stóp cały świat. Spotkanie z menagerem miało nie tylko muzyczne konsekwencje. Młoda piosenkarka zakochała się w starszym od siebie o 26 lat mężczyźnie i mimo sprzeciwu rodziców, poślubiła go. Para – co w show-biznesie jest naprawdę rzadkością – tworzyła bardzo udane małżeństwo i doczekała się trzech synów. W filmie zostało to dość wiernie oddane.
„Aline. Głos miłości” to naprawdę pozytywna, imponująca opowieść o wielkiej karierze, gdzie elementy z życia Céline Dion mieszają się z realizmem w magicznym stylu, bo warto pamiętać o tym, że Lemercier nie przeniosła na ekran historii Dion w skali 1:1. I chociaż zmieniono sporo szczegółów, nikt nie będzie miał problemu z rozpoznaniem tej muzycznej diwy. Obok fantastycznej historii film porywa przede wszystkim obsadą. Lemercier – reżyserka, scenarzystka i odtwórczyni głównej roli – doskonale wyczuwa swoją bohaterkę; zna jej emocje i potrafi nimi operować w taki sposób, aby podkreślić zarówno najwspanialsze, jak i najtragiczniejsze momenty w historii Dion. Ogromny ładunek emocjonalny niosą również postacie rodziców Céline, w które wcielili się Roc La Fortune (grał Anglomarda Dieu) oraz Danielle Fichaud (wcieliła się w postać Sylvette Dieu).
Reżyserka ze wzlotów i upadków; szczęścia i smutku stworzyła wielowymiarowy portret światowej sławy artystki, matki i żony. O dziwo, akcja nie skupia się na estradowych dokonaniach Dion, choć są one oczywiście silnie zaakcentowane. Lemercier wkracza też w życie prywatne piosenkarki, pokazując jej zwykłe oblicze żony i matki, której często brakuje sił i energii; która czasem płacze, denerwuje się, ale i cieszy się z bardzo przyziemnych rzeczy.
„Aline. Głos miłości” to wspaniały film o wielkiej karierze, który udowadnia, że nawet będąc celebrytką u szczytu sławy, można być także… po prostu człowiekiem. Pokazuje też ogromną siłę miłości – i tej małżeńskiej i tej rodzinnej – która potrafi przenosić góry oraz determinację w dążeniu do spełniania marzeń. Dla mnie to była cudowna, sentymentalna podróż w przeszłość okraszona oczywiście największymi hitami Dion. Bo przecież „życie jest muzyką”…
Anna Stasiuk
(anna.stasiuk@dlalejdis.pl)